niedziela, 24 maja 2009

Wiosna Gór Choczańskich
22 - 24 maja

 

Wyjazd lekko niespodziewany. W ostatniej chwili dołączam do Haliny i Hefiego. Wyjazd tak potrzebny psychicznie a perspektywa następnych dwóch weekendów bez gór popycha ku przygodzie.

 22 maja, piątek - Hotel Chocz

Duszne popołudnie. Przez Rybnik, Żory, Bielsko i Żywiec docieramy samochodem na Orawę. W porywach ulew ciepłych deszczy, prosto w objęcia zielonego maja. Pluszowe góry otaczają ze wszystkich stron. Na połaciach orawskich tętni młode, soczyste życie. Cel wyskakuje tuż przed Kubinem – przekrzywiona piramida Wielkiego Chocza wyrastająca ponad płynnością wzgórz, ponad krętą drogą. W oddali Tatry bielejące tu i ówdzie spłachetkami śniegu… Nad Valasską Dubovą tęcza spina oba brzegi doliny – jak migotliwy sen nakrapiany ciepłym majowym deszczem – próbujemy go doścignąć, przejechać pod złudnym mostem, lecz ona ucieka, znika, to znów pojawia się ponad doliną… Jest, czy nie ma jej wcale?...

Liskova i Wielka Fatra
 

Nad papiernią w Ružomberoku nieskończoność gór. Popołudniowe słońce nakrapia zieleń stromych zboczy kontrastami. Oto Wielka Fatra przemierzona trzy tygodnie wstecz…
Leniwe popołudnie w słowackiej wsi Liskova. Nad głową niebo oczyszcza się chwilowo z chmur – jest nadzieja na słońce. Zwyczajowy pierwszy etap podróży – piwo w hostincu. Prawdziwie čapovany Martiner w prawdziwym slovenskim hostincu obwarowanym zdezelowanymi rowerami. 
 


Chwilę później idziemy pomalutku uliczkami ospałej wsi, gdzie szkolą się młodzi hasicze, wśród spokoju tutejszego życia. Na łąkach nad wsią pasą się kozy. Nerwowe meczenie małej kózki towarzyszy nam podczas wznoszenia się ponad świeże, wiosenne, bujne łany żyta.



Stromą drogą w górę, poprzez miedze, prosto w las ciągnie taksówka. Mijamy osiedle domków letniskowych i ostatnie łąki, wchodzimy w las i rozpoczynamy podejście szlakiem, którym równiutki rok wstecz schodziłam z Chocza. Powietrze tężeje i oblewa nas potem. Rozciągnięte ponad granicą lasu niebo nabiera sinego koloru. W okolicach znajomej leśniczówki łapie nas deszcz, wiatr nadyma pałatkę Haliny i rozlega się pierwszy grzmot. Wymieniamy spojrzenia, które mówią… co? „Kiedy ostatnio miałeś burzę w górach?”
Niedaleko rozświetla się niebo i rozlega huk. Pod baldachimem drzew przystajemy, by podjeść coś przed morderczym odcinkiem podejścia na przełęcz. W końcu każdy dziś słabo zjadł. Kruche podłoże przysypane śliskimi po deszczu liśćmi osypuje się spod butów. Jeszcze tylko chwila obolałych nóg i idziemy dalej w stronę Polany Pod Choczem. Ciężkie powietrze wzmaga zmęczenie (chyba tylko moje, eh). Jest po 21-wszej, a my wciąż idziemy bez światła! Niech żyje wiosna! 
W gęstym lesie dopada nas mrok. Zapalam czołówkę i to wystarczy nam trojgu. Chwilę po 22-giej docieramy na Polanę, skąd mruga do nas blask ogniska. W Hotelu Chocz urzęduje czworo Prażaków w średnim wieku. Ściągamy mokre ciuchy. Kolacja, logistyka noclegu i odpoczynek przy ognisku z miodową nemirovką… Czesko-górskie klimaty, opowieści o pumie i miedviediach i o innych górach… Sen przychodzi niełatwo, bo wszyscy chrapią jak wściekli a podest piętra Hotelu pracuje z każdym najmniejszym ruchem...
 
23 maja, sobota - Kwintesencja Gór Choczańskich
 
W chłodzie poranka otwieram zapuchnięte oczy i widząc skrawek błękitnego nieba pomiędzy deskami szałasu, przez moment mam ochotę wyskoczyć na świat z aparatem w ręce… Przytulne ciepło śpiwora zwycięża – niestety… W „oknie” Hotelu omiatane słońcem świerki pomagają wreszcie wstać z twardego posłania. 
 
 
Kuchnia Hotelu Chocz

 



Sobotni poranek ze śniadaniem na trawie. Czesi niemrawo zbierają się do życia. Jeden z nich spał na zewnątrz w mokrej trawie, przykryty tylko kocem, choć było dość zimno. Mają ubłocone dżinsy, byle jakie buty, stare plecaki i masę niepraktycznego, tajemniczego sprzętu, ale mają też ruski zestaw ostro tnący, czyli łańcuch od piły z uchwytami (przypomina skakankę) tnący pnie w minutę. Dzięki temu powstaje błyskawiczne ognisko. 
Opuszczamy magiczną Stredną Pol’anę z przesympatycznym schronieniem. Wśród traw mienią się drobne, wiosenne kwiaty. Świeżość powietrza przetykana jest przelotnymi kroplami deszczu. Pierwsi słowaccy turyści schodzą ze szczytu – normalne, przecież to ranne ptaszki, jest dopiero po 10 rano. Ponure niebo wisi nad głębokimi dolinami. Trudno zgadnąć, gdzie za chwilę spadnie deszcz i czy nad naszymi głowami zaświeci wreszcie słońce.
 
 
 
Docieramy na szczyt Wielkiego Chocza. Skalisty wierzchołek porastają kielichy goryczek. Jest chłód i szara czapa chmur. Dookoła rozpościerają się połacie Orawy i Liptowa, pola rzepaku i plamka Liptowskiej Mary. Senność zamyka powieki. Rok temu było tu tak pięknie, gdy barwy późnego popołudnia wzmagały radość zdobycia… Teraz trzeba jeszcze pokonać stromy stok wielkiej góry podczas zejścia przez nieznośną kosodrzewinę.
Droga przez mękę, lecz konieczna. Śliskie kamienie i gałęzie wczepiające się w plecak sprawiają, ze prawie natychmiast zaliczam glebę. Trochę to śmieszne, ale wkrótce uciążliwe, bo trzeba iść w kucki, popod gałęziami, które i tak przytrzymują wielki wór i ciągną go we wszystkie strony. Nareszcie upiorne ramiona kosówki puszczają i możemy zejść swobodnie na Sedlo Vraca, wytarmoszeni na wszystkie strony, usiąść w słońcu na mokrej trawie, zjeść suszone morele, czekoladę i zrobić sobie pamiątkowe krzywe zdjęcie z „krzywą górą”…
 

(zdj.- Hefajstos)

Schodzimy w dół do Luczek. Świat promienieje radością i słonecznością. Olbrzymie ślimaki wędrują wśród traw. Śmiejemy się – wyścig na Chocz, chłopcy zaczęli w marcu, dojdą na Boże Narodzenie. Dogania nas grupa słowackich górskich wyjadaczy i poniżej wiaty pod Choczem dołączamy do nich i schodzimy boczna drogą, mniej stromą i bardziej malowniczą niż szlak. Trzy Korony słowackie – tak wygląda z tej strony nasz Choczyk. A dalej, wśród soczystej zieleni, płyną Góry Choczańskie, a za nimi Niskie Tatry i pogodne niebo dające nadzieję na miłą resztę dnia.
 



(zdj. Hefajstos)

Czekamy z Haliną przy piwku z widokiem na Chocz aż Hefi podjedzie po nas z Liskovej zostawionym tam samochodem. Teraz czas na drugą część planu, mianowicie Doliny Prosiecką i Kwaczańską. 
 

U wylotu Doliny Prosieckiej

Świat pęcznieje od barw. Błękitne góry i migotliwe Jezioro Liptowskie, cudne lasy opasujące drogę i rozświetlone jasnością fasady chat przy drodze, białe łby skał przyozdabiających wierzchołki stromych choczańskich wzgórz.
U wylotu doliny w Prosieku cisza i niemrawe szemranie strumyka. Popołudniowe światło łagodnie gładzi łachy łopianów i kosmate łany łąk. Wkraczamy w skalną bramę Prosieckiej, przekraczamy mostki i mini-perć nad potokiem. Hefajstos biega po dolinie fotografując wodę. Niestety płynie ona tylko u jej wylotu. Wnet dolinę zalega cisza a my wznosimy się łagodnie lasem, czasem przekraczając głazowisko wyschniętego koryta potoku, skacząc po białych kamieniach. Gdyby szemrała po nich woda, byłoby tu niewątpliwie bardziej uroczo. Monotonny marsz bez widoków.
 



(zdj. Hefajstos)


Nareszcie wychodzimy na małą polankę pod wyniosłą skałą Kubin. Teraz dolina zwęża się i wznosi w górę po rumowisku skalnym pnącym się wzwyż zacienionym kanionem. Nareszcie cos interesującego. Dolina przekształca się w wąwóz, w górę którego wyprowadzają teraz drabinki i łańcuchy pomagające pokonać uskoki i przewyższenia. Taki miły, urozmaicający akcent wędrówki. Wspinamy się, mijając schodzącą w dół parę z pieskiem. „A piesek umie schodzić po drabinie?” – pytamy. „Mamy to przetrenowane!” – odpowiada pan. Piesek pod pachę i wio w dół po drabinie! Chyba nie chciałabym być na miejscu futrzaka…
 
 
Kubin (zdj. Hefajstos)


 
Górna część doliny (zdj. Hefajstos)


(zdj. Hefajstos)

Jeszcze kilka wysokich skoków po Kamolach, chwila podejścia i dolina kończy się oraz wyraźnie rozszerza a przed nami otwiera się widok na jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie dane mi było odwiedzić. Dookoła falują łagodnie wzgórza malowane wczesno wieczornym ciepłym światłem. Krajobraz niemal równinny, prawie stepowy, pocięty drobnymi wąwozikami… Zielono i soczyście tu od traw i bursztynowo od słońca, kępy drzew w dali kładą długie, miękkie cienie. Dołem wije się droga ku Orawie, górą przewija się ścieżka pod zieloną ścianą lasu. Jest wonnie i miodowo, pachną trawy i ukryte w nich drobne kwiaty… Gdyby wybiegł tu teraz tabun dzikich koni, nikogo by to nie zdziwiło. To miejsce jest jak odległa, dzika połonina, zawieszone tak niespodziewanie ponad urwistym wąwozem Prosieckiej, z grzebieniem Rohaczy ponad ostatnią kępą traw na horyzoncie… Svorad. Miejsce cudne jak marzenie…
 
 
Svorad

Gdybyśmy wiedzieli, czy gdzieś tu jest woda, pewnie biwak wypadłby tu. Późna pora i narastające zmęczenie mówi, że trza realizować plan pierwotny, mianowicie odnaleźć szałas na polanie Ostruhy pod Prosiecznym, gdzie wypada drugi biwak. Zostawiamy malownicze łąki Svoradu za sobą i mozolnie wspinamy się stromym stokiem Prosiecznego, wyglądając trawersu, na którym mamy zgodnie z planem zboczyć ze szlaku. Nareszcie jest. Posługując się kompasem i logiką, obniżamy się lasem i wkrótce ukazują się w górze prześwity oraz polana – jak się okazuje jedyna w okolicy. Podchodzimy wyżej i naszym oczom ukazuje się poszukiwana bacówka. Dookoła szeroka polana w siodle pod Prosiecznym. Cudna łąka, na której malowniczymi kępami kwitną bladożółte pełniki europejskie. Oszałamiające…
 
 


Pełnik europejski   

Bniec czerwony

Chata jest malutka i cudownie przytulna. Jest piec, w którym rozpalamy ogień, ogrzewamy się podczas wieczornego chłodu i przygotowujemy kolację. Pachnie drewno, wytargane z trudem z lasu (bo las tak młody i zdrowy, że trudno o susz), spowija nas aromat dymu i wędzarni. Światło świec rozprasza mrok.
Kasza bez przypraw smakuje mdło, natomiast herbata na górskiej wodzie – nieprawdopodobnie.. 
Wieczór jest krótki, bo zmęczenie kładzie wszystkich do snu. Noc chłodna, lecz bezpieczna w objęciach niesamowitej przydrożnej chatki. Dobrze, że istnieją w tych cudnych górach takie wspaniałe miejsca…

24 maja, niedziela - Dolina Kwaczańska
 
Spacer do źródła. Kawa smakuje cudnie i orzeźwiająco. Ponad siodłem polany, objęta ramionami opadającego w dół niewidzialnego wąwozu – panorama Niskich Tatr. Poranek lekko zamglony. Biegam po mokrej trawie z aparatem i zastanawiam się – czy będzie deszcz?
Schodzimy w dół, ku wsi Veľké Borové. Miedzy drzewami prześwitują panoramy naprzeciwległych wzgórz. Duszne powietrze zsyła na powieki senność. Przemykamy nad Vel’kim Borovem spływającym w dół spomiędzy gór; od wsi niesie się senne echo niedzielnego poranka: szczekanie psów, głosy ludzi, szum autobusu sunącego jak biały ślimak w dół doliny. 

Veľké Borové


Dolina Kwaczańska to kilkukilometrowy kanion o stromych, wapienno – dolomitowych ścianach. Dnem płyną kaskady potoku, odbijając się echem od skał. U zwieńczenia doliny znajduje się mini-skansen „Młyny w Obłazach”, gdzie można obejrzeć zabytkowy młyn wodny z 1830 roku. Praca płynie tu wolniej niż gdziekolwiek indziej. Nawet koszenie trawy odbywa się w zwolnionym tempie i jest okrutnie męczące.
 





Spędzamy chwilę w uroczym zakątku, po czym wspinamy się ścieżką ponad kanion, by zejść jego zboczem do Kwaczan, przy okazji spotykając ekipę z SPKG Watra trenującą kanioning przed wyjazdem do Kanionu Colca.
Aby wrócić do samochodu, musimy przejść pod granicą lasu. Drogę powrotną rozpoczynamy w Kwaczanach i wznosimy się łąkami w parnym powietrzu wczesnego popołudnia. Horyzont obrastają niekończące się góry. Tuż za naszymi plecami wyglądają zza wzgórz Ostry i Siwy Wierch – pierwsza grań Tatr Zachodnich – tak bliskie i kuszące… A potem płynie Liptów z Niskimi Tatrami i Wielka Fatra… Błękitne, nasycone pogodą… z wioskami wtłoczonymi malowniczo w doliny, pastelowymi łanami pól… zielonymi wydmami niekończących się łąk, którymi niemrawo przechadzają się krowy… nad którymi tańczą kolorowe, wesołe motyle… Płyniemy tymi łąkami nasyconymi zielenią traw, haftowanymi kwiatami wiosny…
 
 

 

 
 
Drogą, która zdążamy stąpają konie a na nich czwórka ludzi. Sielankowe popołudnie zniża nas ku Prosiekowi. Tam stado łaciatych krów i młodziutki owczarek pragnący nas pożreć żywcem. Upał wzmaga się. Przed odjazdem popas nad potokiem i zjadanie resztek zapasów na obiad. Szkoda opuszczać takie cudne strony. Jeszcze tylko kręta szosa liptowska ponad wszystkimi górami i opuszczamy Słowację – drugi dom…
Wrócimy znów… 


(zdj. Hefajstos)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz