sobota, 18 lipca 2020

Ośmioro Wspaniałych i Pies w Krainie Deszczowców
17 – 19 lipca
Beskid BłotNiski

Od dawna planowany wyjazd w Beskid Niski z Przyjaciółmi. Oprócz nas – wszyscy po raz pierwszy. Gdy w końcu udało się ustalić dogodny termin, prognozy pogody znów nie napawają optymizmem. Wyruszamy z czterech różnych stron świata w piątkowe popołudnie: my z Bielska, Iwona, Petr i Igor z Czeskiego Cieszyna, Mirek z Przemkiem z Andrychowa i Osieka a Karol z Krakowa. 




Po drodze każdą z ekip oczywiście dopada ulewa; nas naturalnie w Wyspowym – już mamy chyba permanentnego pecha w tej okolicy – taka dobra droga, a my w ścianie deszczu. Ogólnie dojazd nerwowy – nie tylko wredny deszcz, ale też korki. Ostatecznie na polu biwakowym w Małastowie spotykamy się już po zmroku. Dochodzi 22:00…


fot. Karol Sękowski

Na miejscu jacyś obcokrajowcy na krzesełkach okupujący ognisko. Na nasz widok przenoszą się pod wiatę, pod którą chcemy rozbić namioty, ponieważ wciąż pada. Więc rozpalimy pod drugą, z paleniskiem, by w ogóle zjeść coś ciepłego. Na szczęście zanim dobrze zdążamy rozbić obozowisko, towarzystwo znika i mamy wszystko tylko dla siebie. Można usiąść, wysuszyć się, zjeść spóźnioną kolację, odpocząć po ponad czterogodzinnej trasie, w kręgu ognia…


fot. Karol Sękowski

fot. Karol Sękowski
Wieczór przeciąga się daleko w noc i przez to w sobotę wstajemy późno… (Co ciekawe – młodzież kładzie się pierwsza i wstaje ostatnia…)

18 lipca

Nie chce się jakoś ruszyć gnatów z namiotów… Mirek pierwszy  rozpala ognisko śpiochom. W lesie trochę grzybów, można zrobić pyszną jajecznicę na śniadanie. Pies pilnuje stada…  Kawa smakuje ogniskiem…  Plan bojowy na dziś to trasa 26 km: Krzywa – Czarne – Radocyna – Nieznajowa – Wołowiec. Ambitnie. Poranna duchota nie wróży nic dobrego. Leniwe zbieranie się do drogi ośmioosobowej ekipy sprawia, że godzina wyjazdu jest późna. Ale dzień długi, więc nikt się nie martwi.


fot.Iwona Obara

fot. Iwona Obara

fot. Iwona Obara

Śniadanko - fot. Karol Sękowski

Uśmiech psi - fot.Karol Sękowski

Podjeżdżamy znajomymi na wylot zakosami na Przełęcz Małastowską, gdzie ekipa wstępuje na Cmentarz wojenny nr 60 (w naszej relacji „Szlakiem dawno zdobytych już szklanic” z 2017 roku).


fot.Iwona Obara

Zjechawszy z przełęczy, w miejscu, gdzie stoi znak drogowy „koniec ograniczenia prędkości do 40km/h”, aż się wyrywa okrzyk, bo to nasz ulubiony odcinek drogi – długa, prosta, falowana aż do granicy w Koniecznej, przez Gładyszów. Pędzimy zatem przez zielony świat i zza wzniesienia nagle wyskakuje ten znajomy widok – na góry, łąki i pastwiska – Beskid Niski w pigułce... Za cerkwią Wniebowstąpienia z lat 1938-39 łąka, na której pasie się nie tylko stadko krów, ale i kilkadziesiąt bocianów. Widok przedni. A przed nami znajome góry – Rotunda, Kozie Żebro, Bordiów Wierch, za plecami Magura Małastowska z masztem, po lewej Popowe Wierchy… Mały postęp – już umiem je nazwać. Jeszcze pozostaje zdobyć.


Rotunda, Kozie Żebro, Bordiów Wierch





Wyboistą drogą (czyli normalną w Beskidzie Niskim), mijając ukwiecone chyże, wjeżdżamy w las, gdzie stoi tablica w dwóch językach – polskim i łemkowskim – oznaczająca koniec Gładyszowa. Takie tablice stoją tu, gdyż mniejszość kulturowa stanowi ponad 50% mieszkańców. Zaraz potem jest już Krzywa a za nią Jasionka, gdzie w towarzystwie krzyży i figur przydrożnych oraz krów na błotnistych pastwiskach zostawiamy auta. Niebo posępnieje i sinieje. Nic dobrego z tej pogody dziś nie będzie… Znowu…


fot. Iwona Obara

Droga wije się w górę wśród łąk, wyprowadza na bezimienne wzgórze. W otchłani pastwisk dwie samotne figury i ścieżka niknąca gdzieś w lesie. Po obu stronach drogi kwiaty lata o intensywnych barwach, zroszone kroplami po deszczach, nad nimi roztrzepotane motyle. Nie idzie za nimi nadążyć z aparatem… Z góry zjeżdża pan na małym capku, unosi rękę gestem pozdrowienia. Od razu pierwsze skojarzenie z „Winem truskawkowym” – Zalatywój!










Szutrówka schodzi w dół. Zeszłego roku tu kończyła się droga dogodna dla osobówki. Aktualnie jest plan położyć aż do Radocyny asfalt. Siedmioro i pies. Gdzieś za nami, wyjechawszy z biwaku na rowerze podąża Karol. Pierwsze krople deszczu, samochody jeden po drugim, zupełnie nie na miejscu, jacyś niepotrzebni, hałaśliwi ludzie i kolejne milczące, przydrożne krzyże…




Nad głowami przetacza się burza. Zakładamy kurtki i peleryny. Dogania nas Karol i odtąd podążamy w ósemkę. Kolejne krzyże lub same kamienne cokoły, kwadraty pastwisk i coraz gęściej rosnące zdziczałe drzewa owocowe oznajmiają nam, że tu właśnie, 80 lat temu tętniło wiejskie życie Czarnego…


fot. Karol Sękowski

Czarne - fot. Karol Sękowski


Od lewej: Przemek, Mirek, Darek, Basia, Karol, Petr, Iwona, Igor



Nazwa wsi pochodzi od czarnego koloru wody w potoku zasilającego płynącą niżej Wisłokę. Założona została w XVI wieku, mieszkało tutaj ponad 300 osób – Polaków i Rusinów, trudniących się rolnictwem, hodowlą, tkactwem i maziarstwem. Stały tu dwie cerkwie – jedna obok drugiej – prawosławna i greckokatolicka. Pierwsza, z XVIII wieku, niszczała z czasem i została rozebrana w 1993 roku, greckokatolicką natomiast przeniesiono w 1981 roku do skansenu w Nowym Sączu. W 1945 roku część Łemków z Czarnego wyjechała na Ukrainę, pozostałych wysiedlono w ramach „Akcji Wisła” dwa lata później. Dziś  oprócz sezonowej bacówki stoi dziś jeden budynek, stara chałupa wzniesiona przez byłego mieszkańca wsi, który wrócił tu z wygnania. Dziś jest tu pracownia ceramiczna i mała stadnina koni.
Przewijając się pomiędzy górami Czarna, Sucha i Żydówka, obok przydrożnych krzyży, zdążamy ku centrum wsi, gdzie stoją Symboliczne Drzwi oraz cmentarz. Mnie natomiast dotyka osobisty dramat dokumentnie rozwalających się ukochanych butów. A zapasowych w plecaku brak…



fot. Karol Sękowski

fot. Karol Sękowski


fot.Karol Sękowski

fot. Karol Sękowski

Zbyt wiele tu aut oraz ludzi… Kiedy nie ma nikogo, wrażenie wyludnienia jest dogłębniejsze… W dole przy potoku usadowiła się bacówka, przy niej owce, krowy, konie. Jedyne, sezonowe życie w dolinie. Młode cielaki i ich matki przystają po obu stronach drogi, czekają aż przejdziemy (uczone krowy)…











Chwilowo wychodzi słońce, lecz od Słowacji znów słychać pogłos burzy. Docieramy do jedynego, wspomnianego domu w dolinie. But idzie już tylko na kleju i sznurku do wiązania namiotu znalezionym w kieszeni. Dalej już bród na Wisłoce i widoczny za nim cmentarz wojenny w Długiem… To już Radocyna. 


fot. Iwona Obara


Radocyna

Najbardziej pechowe i przeklęte jakieś miejsce pod względem pogody dla mnie i Darka. Burza znów nas dopada. Chowamy się w wiacie za Ośrodkiem Lasów Państwowych, gdzie już dwóch turystów przeczekuje deszcz. But ostatecznie dokonuje zgonu. Co teraz?...
Mężna i pospieszna decyzja Darka – lecieć z powrotem po auto i drugą parę butów. Bez kurtki, peleryny, z buta. Żegna nas również Karol, zobowiązany dziś wracać. Gdy tylko obaj wyruszają, niebo otwiera się i wyrzuca z siebie hektolitry wody. Siedzimy markotni w wiacie, pogryzając jedzenie na zimno, bo nawet ognia nie da się rozpalić. To załamanie i sine, nieprzyjazne niebo wyklucza dalszą trasę. Czas też nieubłaganie płynie, a tu ¼ drogi i dupówa. Brody między Nieznajową a Wołowcem w tej ulewie będą nie do przejścia.


Tęsknota psa za słońcem - fot. Karol Sękowski

Szalony rowerzysta - fot. Karol - samojebka

Po niecałej godzinie zajeżdża Darek, przemoczony do majtek. Na szczęście ktoś go kawałek podwiózł. Dzielimy się na grupy – Iwona, Petr, Igor i Przemek decydują się wrócić pieszo, reszta wraca samochodem. Bardzo, bardzo szkoda… To naprawdę jakaś klątwa pogodowa w tym miejscu. Znów niedosyt i złość. Z żywiołem jednak się nie wygra. Dobrze, że chociaż zobaczyliśmy Czarne…


Deszczowcy - fot. Iwona Obara

Z Karolem widzimy się jeszcze na biwaku. Też akurat jechał przez największą ulewę. Szkoda się rozstawać. Obyśmy zobaczyli się wcześniej niż znów za rok! (Poznaliśmy Justynę, której dziś nie ma i Karola na naszym wypadzie w Góry Świętokrzyskie). Wkrótce przybywa Iwona z ekipą i nic już innego nie pozostaje na dzień dzisiejszy, jak spędzić ten czas na plotach przy ognisku. I  jest to wspaniałe – ze starymi i nowymi Przyjaciółmi, z dala od zgiełku, w lesie, przy ogniu, kawie pachnącej dymem i długich rozmowach.


fot. Iwona Obara

fot. Iwona Obara

fot. Iwona Obara

Niedziela. Pobudka znów wychodzi opornie. Pogoda zapowiada się identycznie jak wczoraj. Biorąc pod uwagę i to i znów zbyt późną porę wyjazdu oraz konieczność powrotu, zmieniamy plany.


Na straży - fot. Iwona Obara

Kretek je z nami - fot.Iwona Obara

Odwiedzamy zatem cmentarze wojenne na Magurze Małastowskiej – 58 i 59 (znów relacja z 2017 roku, więc nie powtarzam).




cm. nr 59, proj. Dusan Jurkovic

Na Magurę Małastowską - fot. Iwona Obara

cm. nr 58 -fot. Iwona Obara

Tuż za szczytem niewesołe rozczarowanie – nad wyciągiem postawiono plac zabaw dla dzieciaków. Wrzaski, beczenie i piski słychać chyba na dole w Nowicy. Niech się pierdyknie w łeb pomysłodawca i ten, kto się na to zgodził. Tu, w tym miejscu? Za czyje grzechy?!
Koło schroniska malowniczy cygański rozpierdolnik. Wita nas miło chatar. Niestety ani posiłków ani nic poza kącikiem z czajnikiem elektrycznym nie ma. Jest jeszcze miejsce na ognisko. Może uda się podźwignąć tę chatę z czasem. Z całego serca tego im życzę!


fot. Iwona Obara

fot. Iwona Obara

Zostawiamy pod schroniskiem towarzystwo w jedwabnych bluzkach i białych lnianych spodniach, uszminkowane pańcie i ubłoceni jak trza schodzimy na przełęcz. Jeszcze tylko wizyta w Cerkwi św. Paraskewy w Kwiatoniu (też już u nas była w relacjach) i nadchodzi czas pożegnania. Ale pewnie nie na długo. W ulewie i upale, z deszczami goniącymi nas, wracamy do domu…



Felek podróżnik - fot. Karol Sękowski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz