środa, 1 maja 2024

Ponidzie
1 - 5 maja

 

 
Pomysł zrodził się w mym łbie podczas przeglądania przypadkowych filmów na YT. Zachwyciły mnie ujęcia krainy falującej miękko wzgórzami, szachownice pól i łąk po horyzont, przecięte jedynie wąskimi, krętymi drogami. Zachwyciły mnie plamy sosnowych lasów i piaszczyste ścieżki, obrazki zapomnianych wsi zagubionych gdzieś pośród tego wszystkiego oraz błękitne ciała meandrujących  rzek – nurt życia tej sielankowej krainy. Dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja – majówka, a więc 5 dni wolnego – kierunek był oczywisty.
 
Dzień 1 – Nowe drogi…

Samochód wypakowany po brzegi. Do tej pory zachodzę w głowę, jakim cudem kilka lat wstecz udawało nam się zmieścić dobytek na 3-tygodniowy wypad w jednym plecaku. Teraz – szczura by nie wcisnął. O autostopowiczach można zapomnieć. Cóż, wielkopańskie wygodnictwo ma swoją cenę…
Droga nie jest daleka, ok. 200 km, ale już przed Krakowem miotamy przekleństwa. Autostrada stoi w miejscu a samochód zamienia się w rozgrzaną puszkę. Było jechać starymi drogami… Kiedy już wyswobadzamy się z korków, wnikamy z wolna w wyżynny krajobraz i to była dobra decyzja, aby przyjechać w te strony.
Po obu stronach drogi ciągną się pagóry przełożone pasami brunatnych pól, pasów łąk i żółtych łanów rzepaku. Przydrożne kapliczki w cieniu drzew, bzy w ogródkach rozkołysane wiatrem, wszechobecne bocianie gniazda z lokatorami a nad wszystkim rozpięta błękitna płachta nieba. Uśmiech…
Docieramy do Stradowa, tu rozpoczynamy nasze spotkanie zapoznawcze z Ponidziem. Maleńka wieś wtłoczona między zielone pagóry słynie z pozostałości ogromnego słowiańskiego grodziska Wiślan z okresu pomiędzy VIII a XII w. n.e. Porzucamy autko na parkingu u jego stóp (ławki, stoły, można dychnąć), łyk kawki i wspinamy się na górę. Nie jesteśmy sami, cóż – w końcu 1 maja, ale to nic. Na szczycie wiatr urywa głowę, o puszczeniu drona można zapomnieć. Wąska ścieżka wiedzie szczytem wału, nad stromymi zboczami grodziska, trzeba uważać, żeby nie zlecieć na sam dół. Widoki stąd piękne…
 




 
W Stradowie zatrzymujemy się jeszcze na moment pod drewnianym kościołem pw. św. Bartłomieja Apostoła z 1657 r. Wioseczka jest cicha, uśpiona pod czapą słońc, maleńkie domki przycupnięte obok ulic, niektóre już nie posiadają mieszkańców… 
 




 
Kilkanaście kilometrów dalej leży drugie najmniejsze pod względem liczby ludności miasto w Polsce – Wiślica. Malutki, uroczy ryneczek z kilkoma kawiarniami, piekarnią i kioskiem. Dużo zieleni na skwerku i majestatyczna gotycka bazylika kolegiacka Narodzenia Najświętszej Marii Panny wzniesiona w XIV wieku na fundamentach dwóch świątyń romańskich z wolnostojącą dzwonnicą i domem Jana Długosza będącego w połowie XV wieku kustoszem kolegiaty. Wnętrze bazyliki jest piękne; krzyżowo-łukowe sklepienia wsparte na wysokich filarach, piękne obrazy oraz fragmenty zachowanych polichromii bizantyjsko-ruskich wykonanych w latach 1397-1400 przez popa Hayla – malarza pochodzącego z Przemyśla. Jest to najstarszy i największy kościół dwunawowy w Polsce.
 
 




 
Spacerujemy po maleńkiej Wiślicy niespiesznie, między innymi szukając sklepu (bezowocnie), próbując się dostać nad Nidę, dokąd nie puszcza nas błotnisty bród, mijając kompletnie zarośnięty i niedostępny kirkut, klucząc sennymi uliczkami (całe 5 na krzyż), aż w końcu trafiamy na grodzisko (Wyspę Grodziskową) w starorzeczu Nidy. Pięknie tu. 

 




 
 
Lecimy dalej, pomału zastanawiając się, dokąd można by uderzyć na nocleg a założeniem jest miejsce gdzie: można dojechać samochodem, rozbić namioty i rozpalić ognisko. Takie są wymagania jaśnie państwa. I okazuje się, że choć połaci łąk, lasów i bezdroży tu dookoła mnóstwo, nie tak łatwo znaleźć kawałek odpowiedniej miejscówki… Ale po kolei.
Chotel Czerwony. I czerwieniejący już z daleka dach kościoła św. Bartłomieja ufundowanego w 1440 roku przez Jana Długosza. Wejścia na wzgórze kościelne strzeże ukryta w łanie rzepaku figura św. Jana Nepomucena a tuż pod płotem – rozłożysty, olbrzymi kasztan. Stojąc u stóp budowli obserwujemy wychodnie gipsowe z połyskującymi w ostrym słońcu kryształami – aż oczy bolą.
 
 




 
W poszukiwaniu sklepu bądź stacji benzynowej oraz teoretycznych miejsc na biwak zapędzamy się aż na obrzeża Buska-Zdroju. Skoro już jesteśmy też przejazdem obok jednej z tutejszych atrakcji, grzechem byłoby nie zatrzymać się na moment…
"Sosna na szczudłach" w Wełczu, pomnik przyrody. Osobliwy Ent, pasterz drzew tutejszych lasów, tylko dorysować rysy twarzy! Wędrująca sosna, jak też ją zwą zawdzięcza tę nazwę wysokiemu, odkrytemu systemowi korzeniowemu, co sprawia, że drzewo wygląda jak oparte na rusztowaniu. Zdawać by się mogło, że to erozja gleby, jednak w tym przypadku zadziałał czynnik ludzki, mianowicie systematyczne wybieranie piasku z tych terenów, które w końcu spowodowało odkrycie olbrzymich i mocnych korzeni.
 
 


 
Obieramy kurs, zadawać by się mogło już definitywny i ostateczny. Gacki. Tam ponoć dwa kempingi i zalew w dawnym wyrobisku kamieniołomu. Może tutaj uda się znaleźć jakiś ustronny kąt? Są i Gacki… Panorama ze szczytu wzniesienia nad zalewem Podkowa zacna, a na niej zatłoczone kamperami i namiotami pole biwakowe. O nieee, na pewno nie tam! Nad drugim, mniejszym zalewem Pompa również brak perspektyw; wędkarze, karawaning, mało miejsca, nie wspominając już o teoretycznym spokoju. Ale tu włącza się sakramentalne: jedźmy w miejsce, w którym byliśmy najpierw. Co prawda stał tam jeden samochód, ale oni tylko na ryby… No i proszę. Nikogo!… Na polnej drodze, ponad zalewem, z dala od tłumu, z tonami suchego drewna w pobliskim lasku i raczej na pewno nikt nam tu nocą bruździł nie będzie. Postanowione!
Tak więc zakładamy obóz I. 150 m od nas przebiega co prawda dość ruchliwa droga, ale jej poszum nawet tak bardzo nie przeszkadza. Skutecznie zagłusza go kukułka w pobliskich zaroślach.
A więc – chwil kilka i: namioty – checked, opał – checked, jadalnia z aneksem kuchennym – checked. A więc można się rozsiąść i otworzyć piwo. Plan dnia wykonany a w sumie dojechaliśmy dalej niż zakładaliśmy, ale to głównie kwestia braku miejscówki na biwak. No cóż, byliśmy przygotowani na wszelką improwizację podczas tego wyjazdu, bowiem podążyliśmy w nieznane i tylko wskazówki znajomych, z których jeden pieszo a inny rowerem przemierzali te tereny, pozwoliły nam w miarę logicznie orientować się w możliwościach noclegowych. 





Tak, tereny zdecydowanie najlepsze na rower, bowiem deptanie asfaltami, a tak głównie prowadzą okoliczne szlaki i to na dodatek w pełnym słońcu na odkrytym terenie to zdecydowanie nie nasza bajka. Plusem takich wypadów jest to, że można się prachnąć byle gdzie w krzaki i pójść spać oraz wcisnąć nos w każdy najmniejszy kąt. Na pewno też więcej rzeczy nieoczywistych się zobaczy klucząc opłotkami i dróżkami, gdzie stoi znak zakazu ruchu pojazdów mechanicznych. Ale samochód również ma swoje zalety. Biorąc pod uwagę, że jest to nasz pierwszy solidny wypad w te strony, opcja raczej oczywista i nieodzowna. A i tak już po jednym dniu wiem, że trzeba będzie tu jeszcze wrócić…
Zmierzch schyla głowę nad Podkowę. Wiatr ani na moment nie słabnie, nie da się podnieść drona, ale to nic. Pomimo to wieczór jest ciepły, nawet po zachodzie słońca rozdmuchanym nad wzgórzami. Blask ogniska, przyjemna łuna i zapach dymu. Zadzieram głowę, nad nami Wielka Niedźwiedzica i jej gwiezdne stada… 






Pomimo zmęczenia, długo nie mogę zasnąć. Człowiek odwyknął od spania w namiocie. Tu gniecie, tam gniecie… Księżniczka na ziarnku grochu kuźwa. W końcu jakieś mary wtłaczają mnie w sen, wszystko milknie…

Dzień 2 – Kto z życzeniami?

Piąta rano. Przez lufcik w dachu namiotu przenika pastelowy fiolet. Tak, to właśnie mój czas, czas na pobudkę. Nie śpi już cała okolica, a przynajmniej mieszkańcy okolicznych zarośli i drzew. Rozświergotany świat i półksiężyc na liliowym niebie życzą mi jako pierwsi „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin”. Wychodzę na drogę, słońce jeszcze za wzgórzami a w gęstwinie pod kamieniołomem wściekle ujada koziołek od sarny. Też „wszystkiego naj”?… Pojedynczy samochód toczy się w dół ku wodzie. Pewnie wędkarz…





Poranny rytuał. Woda w zdezelowanym czajniczku powoli zaczyna bulgotać i wkrótce w powietrzu zamiast świeżego, porannego wiatru czuć kawę z cynamonem. Chłodne dłonie, zdrętwiała szyja. Nic nowego. Tylko okoliczności pobudki piękniejsze…
Słucham tej ciszy, tych niewidzialnych ptaków, patrzę jak wokoło kładą się z wolna okruchy wstającego słońca i kołyszą się bezszelestnie wiechcie traw pchane wiatrem… Kawa zbyt szybko się kończy, rozkładam cały majdan śniadaniowy i próbuję budzić śpiocha. Z wnętrza namiotu wścieklizna: „Nie spałem z zimna całą noc!” No tak sieroto, jak się na kemping zapomina zabrać śpiwora, to się marznie pod cienkim kocykiem (na szczęście chociaż to było w aucie). W końcu nieszczęśnik wygrzebuje się i możemy próbować zjeść śniadanie. Próbować – adekwatne słowo, bo jajecznica uparcie nie chce się ściąć, wiatr wywraca ognisko do góry nogami we wszystkie strony.
Życzenia od najbliższych a potem w drogę. Na początek spacer po okolicy. Od parkingu przy Kempingu „Loch Ness” idziemy wzdłuż zalewu, mijamy wędkarza, którego widziałam już dziś o świcie. Poza nim i jegomościem przy drugim zalewie nie ma tu nikogo. Wieje. Falują kiście liliowych bzów i przewracane na drugą stronę liście brzóz. Przechodzimy obok kempingu. Dzieci, psy, baby w szlafrokach, poranny pierdolnik kamperowy. A my sobie w spokoju, z dala od wszystkiego przycupnęliśmy na skraju skarpy w krzakach i patrzyliśmy wieczorem tylko jak zapalają się światła nad małą skumulowaną tu tymczasową społecznością.
Schodzimy nad zalew, tam łowisko uśpione w ciszy poranka. Kilka samochodów, w wodzie moczą się kije a nad nimi „czuwa” pochrapując w cieniu brzuchaty wędkarz. W kilku miejscach przy linii brzegowej także przycupnęły pojedyncze namioty. I czegóż chcieć więcej? Ponad wodą wyszczerza ku słońcu zęby skalna ściana wyrobiska.




Lecimy na Chroberz. Mała wioseczka nad Nidą, pomimo dnia powszedniego ogarnięta jakby świątecznym marazmem. A może tu po prostu jest tak codziennie? Dzieje się Nic?... Nadrzeczne miejsce wypoczynkowe z ławkami, wiatami i kiblami (to istotne, choćby aby nabrać wody na dalszą włóczęgę). Rozmowa przez telefon ze starszym Bratem bliźniakiem – on też ma dziś urodziny. Zakamarkami wsi ukwieconej ogrodami, szczekającej pieskami, ścieżkami przez kameralne osiedle ni to bloków, ni to kamienic przemykamy w pełnym słońcu. Jest tu zacisznie, w tych małych bryłkach toczy się jakieś codzienne życie, pod jedną z nich przy stole zasiedli panowie z porannym toastem, jest swojsko i przyjemnie. Piękny park przy pałacu Wielopolskich z majestatycznymi drzewiskami; platanami, lipami, dębami… Tylko okrutnie to wszystko zaniedbane, zapomniane i nikomu niepotrzebne… 







Przy drodze wysoki krzyż w zaroślach, pod nim drzemie czarne kocisko i ma wywalone na cały świat. Mijamy kościół pw. Wniebowzięcia NMP, wybudowany w 1550 r. usytuowany na wzniesieniu i zataczamy kółeczko pomiędzy domami, ku Nidzie. Kawka i ciasto i pędzimy dalej.







Skoro już jesteśmy w pobliżu, chcemy zajrzeć do Woli Chroberskiej. Na granicy pól uprawnych i lasu, tuż przy drodze otwiera się niewielki, wąski wąwóz lessowy. A raczej zamyka się z dwóch stron wysokimi ścianami, z których wystają suche, skręcone korzenie drzew a nad głowami parasol liści dający chłodny, zielony cień w ten upalny dzień. Cała wieś, może kilkadziesiąt zabudowań wtłoczona jest w nieckę otoczoną wzgórzami lessowymi. Ładnie by to wszystko wyglądało z góry. Wiatr mówi stanowcze – nie.








Ruszamy więc do Pińczowa. Po jednej stronie mostu nad Nidą łyska błękitem Zalew Pińczowski, po drugiej stronie faluje morze trzcin i traw. Zarośniętymi torami wąskotorówki przechodzimy na wał przeciwpowodziowy i zmierzamy w kierunku starorzecza. Poszum dróg coraz odleglejszy, pełne słońce nad głowami, jego żar wytłumia wiatr. W oddali Garb Pińczowski i wtopione w zieleń dachy klasztoru i kaplicy na wzgórzu.







Przystajemy na moment i wsłuchujemy się w trzeszcząco-skrzecząco-świergocący monolog dobiegający spomiędzy wysokich trzcin kładzionych wiatrem. Trzciniak przyłącza się do życzeń urodzinowych…
Pięknie tu. Błękitna woda połyskuje w słońcu, na taflach starorzecza kładą się spróchniałe, wysuszone czasem i wybielone światłem drzewa. Wszystko wokół szeleści, przemawia ptasim głosem a nie widać żadnej żywej istoty. Jakby siedziało tu jakieś wielojęzyczne licho.








Wracamy niestety ulicą. Ani grama cienia. Do auta spory kawałek. Żar leje się z nieba i wyciska z nas wszelkie chęci do dalszego zwiedzania. Zaglądamy na chwilę nad zalew, by obadać kemping, ale wszystko zamknięte, tak więc decyzja jest jedyna i właściwa – wracamy w nasze krzaki w Gackach.
Późne popołudnie sprzyja odpoczynkowi w cieniu i delikatnemu obżarstwu; na ucztę składają się kiełbasa z kratki grillowej, parówki z wody i deska serów, czyli chleb z serem i ketchupem zapiekany na ruszcie. Pychota! Znów prześladuje nas kukułka; będziemy bogaci, śmieję się. Mam dziś jakoś dzień drwala. Natachaliśmy tego dobra z lasku i trzeba połamać, babram się z upodobaniem, cóż innego jest do roboty… 
 
 


 
W końcu na ciemnym nieboskłonie pojawiają się gwiazdy, w zaroślach nieopodal poszczekuje złowieszczo koziołek i gdy już dopada znużenie, na niebie pojawia się coś przedziwnego, coś, czego jeszcze do tej pory nie widzieliśmy. Wielki, jasny obiekt z obręczą poświaty zmierzający wolno w dół, spod gwiazd ku Ziemi. Kuźwa, UFO leci składać osobiście życzenia urodzinowe! Poniżej link wyjaśniający tajemnicze zjawisko…
https://wrzuc.info/tajemnicze-swiatlo-na-niebie-nad-polska-wyjasnienie/
No cóż, zanim przylezą na nasze ognisko, może zdążymy się wyspać…

Dzień 3 – Na stare śmieci

Wczesny poranek, tuż po wschodzie słońca. Wściekły kur pieje przy chałupie po drugiej stronie drogi. Dzisiaj na kawie mam gości – kilka wron, które balansują na szczytowych witkach drzewa przy samochodzie, gną się w jakichś szalonych ukłonach, bo gałązki nie utrzymują ich ciężaru i generalnie wyglądają jak kraczące wariatki, zwłaszcza jedna, z gałązką w dziobie. Przyszedł też pająk i rozpiął sieć między suchymi badylami. Nie ma dziś wiatru, nie kołyszą się trawy, jest ciepło już o bardzo wczesnej godzinie. Niebo bez chmur, będzie upał…
Żar ogniska wciąż się tli pod kopułą popiołu, wystarczy położyć kilka suchych gałązek i lekko dmuchnąć – już się pali. Nahajcowaliśmy wczoraj. Szybkie śniadanie i gdy słońce już ponad koronami drzew, ruszamy ponownie w stronę Pińczowa.


Opactwo oo. paulinów w Pińczowie


 Kościół św. Jana Ewangelisty i Apostoła



Zanim upał sięgnie zenitu, wdrapujemy się na wzgórze zamkowe i ku kaplicy św. Anny z 1600 r., skąd widać całą panoramę miasta rozłożonego w zakolu Nidy. Na drodze wita nas maleńki, śliczny szczeniak, taki prawie do ukradzenia, drogę leśną przeskakuje sarna… 







Przysiadamy na ryneczku. Mam ochotę wskoczyć do fontanny. W końcu nie ma zakazu… Przyjemne miasteczko, poza rynkiem prawie brak ludzi na ulicach. Pewnie połowa w kościele… Kawa pod wiatą przy Zalewie Pińczowskim i wstępny plan dalszej podróży. 


PZL TS-8 Bies nad Zalewem Pińczowskim


Teoretyczne założenia biwakowe w okolicach wsi Stawy. Spełzło to jednak na niczym, bowiem droga polna była tak nafaszerowana wybojami, że strach było pakować auto głębiej w to nic pośrodku niczego. Zatem plan B. Ruszamy w miejsce generalnie docelowe i doskonale nam już znane sprzed kilku lat z wyprawy w Góry Świętokrzyskie. Do Choin.
Po drodze zawijamy jeszcze do Mokrska Górnego, na stanowisko archeologiczne, na którym stoją ruiny późnogotyckiego zamku wzniesionego w latach 1519–1526, jednak ze względu na trwające tam prace obowiązuje zakaz wstępu i popatrzeć możemy sobie jedynie z drogi. 





Wciąż na północ, krętymi drogami, malowniczymi pagórami, przez wsie, o których zapomniał świat i sami mieszkańcy chyba też, zmierzamy do celu. Nida wije się malowniczo po naszej lewej a na wodzie kolorowe łupinki kajaków wyłaniające się z meandrów i trzcinisk. Piękny dzień.
Jeszcze chwila i już znajome widoki – przy skansenie w Tokarni morze samochodów. Jakie szczęście, że już to przerobiliśmy… I znajoma bryła chęcińskiego zamku wyskakująca nagle na horyzoncie. Jeszcze tylko masakryczna, zrujnowana droga od Mostów (to nie dziury, to kratery!) i już znajome domy, znajomy las, znajomy brzeg Białej Nidy i znajoma wiatka… Choiny.




Niestety nie jesteśmy sami, ale wszystko wskazuje na to, że towarzystwo nie przyjechało biwakować. Póki co zasiadamy w cieniu sosen i wietrzymy zapocone i zaparzone stopy. Przecudnej urody ruda wiewióra przyszła się poinhalować. Okazuje się, że za ścianą drzew znajduje się również jakieś dzikie obozowisko, ale trzymamy się od niego z daleka.
Dzień z wolna Niży w dół i zostajemy sami. Pojechało towarzystwo, zniknęli również ludzie z kotłującymi się hałaśliwie w wodzie dzieciakami i psiarnią i nareszcie można odetchnąć. Namioty stoją, ognisko płonie, komary tną, kukułka przyleciała za nami i drze mordę, po drugiej stronie rzeki rajcuje też koziołek. Deja vu… 






Słońce z wolna kładzie łepetynę za poczerniały sosnowy las… Czasem słychać w ciszy hurkot kół na drodze i budzi się obawa, że ktoś nieproszony nas tu nawiedzi, ale na szczęście nic takiego się nie dzieje. W spokoju można złożyć głowę do snu…

Dzień 4 – Jak kiełbasa nóg dostała, oblężenie zamku i metalowa kawa.

Kilka minut po 5 rano. Świat już się dawno zbudził. Wstaję i ja i w nagrodę mam tylko dla siebie ten urokliwy zakątek zatopiony gdzieś wśród sosen i białych piachów oraz przecudny poranny spektakl… No, nie całkiem dla siebie – zaraz po wyjściu z namiotu napotykam wzrok podwójnego psiego patrolu przeczesującego okolice ogniska i pobliskie krzaki w poszukiwaniu resztek. Uderza we mnie wszechobecny świergot dobiegający z każdego zakamarka, pojedyncze gwizdy pikujących nisko nad wodą jaskółek jak czarno-białe strzały przecinających powietrze. Z nosowym kwakaniem, stylem rozpaczliwym lądują na tafli wody kaczki. W trawie kicają czarne kosy i nakrapiane kwiczoły, tarmosząc z gleby sznurowadła dżdżownic. Na wyschniętym drzewie szpak zanosi się porannymi psalmami. W trawie ćwierkają świerszcze… A nad tym wszystkim płynie błękitniejące coraz mocniej niebo a na nim wykwitają bałwaniaste chmurki pogody. Im mocniej dosięga je światło słoneczne, tym intensywniej barwią się na srebrno i złoto. Po tafli Białej Nidy snują się poranne mgły, furkają nad nią skrzydełka ptaków a w zaroślach znów budzi się koziołek… A chwilę po nim kukułka. Jest przecudnie, tak doskonale harmonijnie, kiedy świat budzi się w swoim naturalnym cyklu i szczęście to być jego częścią w tych właśnie chwilach… Tego mi nikt nie odbierze…










Szumi palnik kuchenki, słońce wschodzi spomiędzy rzecznych łęgów i oblewa dachy uśpionych domów karminową poświatą, wlewa się pomiędzy rude pnie sosen, wcina się w głąb lasu i głaszcze chropowatą ściółkę, barwi piach na złoto… Para z czajniczka bucha wprost na pomarańczową kulkę blasku zawieszoną jeszcze nisko i nie dającą ciepła… Złota godzina ma smak cynamonu…







Kiedy w końcu blask słoneczny oblizuje namioty, budzę śpiocha i przyrządzamy śniadanko z totalnych resztek – gotowane na ogniu jajka i grillowana papryka z cebulką w przyprawie grillowej – niebo w gębie… O śniadanko zatroszczył się też poznany już wczoraj piesek, jamnik na sterydach zwany przez pańcia z zagrody obok Pchełkiem. Wykonawszy poranny obchód włości, wraca z sąsiedniego dzikiego obozowiska z grillowaną kiełbachą w pysku. Należą się brawa! To się ktoś mocno zdziwi o poranku…
Dzisiejszy plan nie opiewa zbyt wiele – zamek Chojnik, tfu Chojnice, a może Chęciny panie Małecki? Zdecyduj się pan. Zakupy, bo ni ma co żryć i spotkanie na kawę z milion lat niewidzianym kumplem z Kielc, ewentualnie potem jakiś spacer.
Puntokamper rozgrzany do czerwoności. Lecimy na zamek. Chęciny leniwe, senne i opustoszałe. Parkujemy pod kościołem, gdzie bilety wydaje odpasiony kocur. Godzina – jedno głaśnięcie. I w górę przyjemnym chłodem lasu. Niestety to sobota i tłumy już walą, cóż począć. Diametralna różnica pomiędzy sielską ciszą poranka a ludzkim turystycznym tumultem. Ostatnim razem spóźniliśmy się na zamek, więc wypadałoby choć zerknąć. Poza oczywistością średniowiecznej budowli i ładnego odrestaurowania części – typowa cepeliada. 








Kolejna misja do wykonania wymaga zejścia aż do parkingu od strony miasta, bowiem tylko tam znajduje się twierdza, której oblężenia coraz intensywniej domaga się jeden z organizmów. Kosztuje to aż 4 złote, ale dodaje lekkości bytowi. Wracamy tą samą drogą. Szybkie zakupy i jesteśmy znów w Choinach. Po godzinie zjawia się metal z Kielc i odpala swoją magiczną kawiarkę ze smolistą, aromatyczną, świeżo paloną kawą, po której oczy otwierają się szerzej a mózg wykonuje pod czapą rewolucje. Miłe rozmowy w cieniu wiatki, szkoda, że tak krótko, ale my tu nie pierwszy i nie ostatni raz! Białą Nidą cicho spływają kajakarze, pojawia się pomysł, aby powiesić tu na kiju flagę „Witajcie na Bezludnej Wyspie” i sprzedawać ziemniaki z popiołu po euro za sztukę. I jeszcze inne głupie pomysły. 




Żegnamy się z Darkiem i w gorącu popołudnia decydujemy, że na spacer pójdziemy jutro z samego rana, bowiem i tak mielibyśmy cały czas słońce prosto w oczy a to nam się nie uśmiecha. Ja mam nos opalony w trójkącik jak jakiś Reksio. Uwar okrutny, postanawiamy zaparkować transformersa w garażu pod drzewami i także zwiać do cienia. W ognisku żar, wstawiamy więc ziemniaczki, w końcu kuchnia polowa… Pojawiają się znowu dzieciaki i psiarnia. Rumor, jazgot, pluski. Trzeba to przeżyć, za chwilę będzie już tylko cisza… Udka kurczaka z rusztu i ziemniaki z popiołu. Kubki smakowe rozlokowane dookoła twarzy. I tak ma być.
Wieczór zapada z wolna i jakoś nic nie wskazuje na to, że będziemy mieć jakieś towarzystwo. Widać ludzie szukają innych, łatwiejszych sposobów na spędzenie weekendu. I dobrze.








Słońce niży w dół, w ostatnim blasku wirują kłębki dmuchawców, wdzierają się do namiotu, fruwają nad głowami. Zapada ciemność, kukułka tak bardzo chce uczynić z nas milionerów, że aż dostała czkawki, śpiący kozioł ujada leniwie coraz rzadziej, koło uszu brzęczą okadzane dymem z ogniska komary i tylko z trzcin słychać niezłomne trzeszczenie derkacza… Na niebo wypływają zodiaki. Czas złożyć głowę do snu…

Dzień 5 – Lasem

Poranek rześki i chłodny. Para leci z pyska. Ciągnie ziąb od złotej wody, snują się mgły… Dłonie w rękawach polara, zimny nos. Ptakom rzecz jasna to nie przeszkadza. Żółtobrzuche sikory i bure kulki wróbli pomagają mi przyrządzić kawę. Nad taflą wody z wrzaskiem ląduje zielony kaczor. „Uwaga, ląduję!!!” Albo raczej „Uwaga, spadam!” Kaczki są pocieszne. Nad łąką, wyprężony jak struna przelatuje bocian, zagarniając chłodne powietrze pod rozłożyste skrzydła. Jeden z piesków rusza na patrol. Wszystko i wszyscy mają swoje miejsce i czas.





Nie spieszymy się dziś. Leniwe śniadanie, strząsanie mrówek z namiotu i pakowanie dobytku. Ruszamy na spacer po lesie. Trochę ścieżkami, trochę na przełaj, nie ma tu właściwie poszycia, więc można leźć na przysłowiową pałę. „Dokąd płyną te sosny? Sierść ma zapach ostry…” Baczyński zawsze musi się uczepić… Z traw tuż obok drogi drze ryja niewidoczny bażant. Las kilkadziesiąt metrów od nas przecina płowa sylwetka – bezszelestnie przemyka sarna. Na ścieżce wielkie, bordowe mrówki żarłocznie kłębią się nad małym szkieletem – zgaduję, że to jaszczurka. W głębi lasu słychać młot pneumatyczny - potężne werblowanie dzięcioła. Aż dziw, że mu łepetyna nie odpadła.
Docieramy do drugiej wiatki, przy drodze wysypanej białym kamieniem, tak jasnym w słońcu, że aż kole w oczy. Chronimy się chwilę w cieniu, przy domach – każdy z nich tu, w Choinach jest mały, skromny, stary… Bo i jakich luksusów tu żądać? Komu to potrzebne?
Upał. Gdy wracamy do samochodu, na drodze zauważam – dudka! Pierwszy raz w życiu! Ptasi punkrockowiec. Dwie sekundy, łypnięcie czarnego ślepka i tyle go widzieli… Furknął i przepadł… Niech to licho…
Zatrzymujemy się jeszcze na moment w cienistych objęciach lasu i gotujemy kawę. Mała wiatka (teren prywatny), palenisko ogrodzone kamieniami… Mrówki, motyle i zielone jaszczurki. Wiaterek kołyszący koronami drzew. Spokój… Trzeba nazbierać tego spokoju na zapas…
Ruszamy ku nieodwracalnemu – czas powrotu. Powietrze jest ciężkie, nad Wyżyną Krakowsko-Częstochowską ulepione wieże chmur burzowych. Duchota i skwar. Lepki pot wszędzie, opuchnięte stopy i powieki od słońca. Szybki, skromny obiad w trasie i docieramy…
Cóż, nie był to wypad stricte wyczynowy i nie miał być taki. Miał być odpoczynek i spokojne poznawanie. I tak też było. Ucieszył też powrót w znajome strony. Utworzyły się przy okazji nowe plany. Ale o tym cisza. Jeśli wejdą w życie, może nawet jeszcze tego roku, będzie kolejna relacja.
A teraz do spania…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz