wtorek, 21 października 2025

Bieszczadoterapia
21 - 31 października

 


Wyjazd październikowy miał być. Tak sobie poprzysięgłam w tym roku. Za wszelką cenę. 5 lat bez urlopu dłuższego niż 4 dni, należy mi się. Myśli i plany błądziły wzdłuż wschodniej granicy, po Beskidzie Niskim, po Karkonoszach, po stolicy, wszędzie. Aż pewnego dnia Angi zamieścił post na pewnym portalu z niebieską literką. Bieszczady, od wtedy do wtedy, ktoś chętny? Czy ja muszę coś dodawać?...
Na ostatnią chwilę jeszcze hece z samochodem (nie moim tym razem). Ale w końcu dnia 21, miesiąca października ruszamy. Na koniec jesieni, na koniec mapy. Krajówka za Wieliczką prawie pusta, aż nas  to dziwi. Ja już na początku mam zwidy i zamiast nazwy na tablicy Przedbieczany czytam Przedbieszczady. (To jest zapowiedź dalszych komplikacji umysłowych, jakie będą sukcesywnie narastać stopniowo w czasie całego pobytu.) Byle tylko przeskoczyć Pogórza i Sądecczyznę i w pewnym momencie, gdzieś za Bieczem znikają wszechobecne reklamy, coraz rzadsza jest zabudowa, bardziej otwiera się przestrzeń i pojawiają się coraz częściej znaki drogowe ostrzegające przed zwierzętami gospodarskimi i leśnymi na drodze. Chwilę później krajobraz wypłaszcza się i pędzimy coraz głębiej w doskonale znajomą Krainę Łagodności z krówkami na łąkach, przez cudownie zrudziały Beskid Niski, jeszcze bardziej opustoszały niż zazwyczaj. Histeryczne barwy drzew pod ołowianym niebem i silny wiatr… Bobrowiska, stare łoziny, bezkres pastwisk z rozsianym bydłem i belami siana. Angi mówi – „No, teraz jestem w domu”… Nad Duklą Cergowa wielka i obła, jakby miała za chwilę zwalić nam się na dach. Dalej pobocza rozkopane – budują S19, ekspresówkę do granicy w Barwinku. Na skrzyżowaniu Daliowej z Jaśliskami postawili Żabkę.
Wpadamy na szybką herbatę do Armanda.
A dalej już coraz bardziej nie ma nic… Tylko szary wąż drogi pełznący pomiędzy ramionami górskimi zacieśniającymi się za każdą kolejną serpentyną i zagarniają nas w siebie kolory jak z wariackiej impresjonistycznej bajki. Te lasy i ta droga są tak piękne, że tylko nagrać tę podróż i puszczać sobie przed snem jako cooldown po każdym dniu…
W końcu Wetlina. Zadupie, wyludnienie, cisza, wioter hula. Angi idzie na swoje Agro, ja do bida-wersji, czyli do PTTK-u. (I to był błąd, ale jak zwykle muszę dostać bęcki, żeby się nauczyć rozważniej planować pewne sprawy.) W sklepie ceny jak z kosmosu, komuś nieźle odwaliło, nawet trzykrotne przebicie na niektórych produktach. Nie ma kuchni turystycznej ani lodówki, będzie żarcie na oklep. Kolację zjadamy w Bazie Ludzi Z Mgły – obłędna kwaśnica, gorąca, pikantna, napakowana mięchem aż łyżka stoi. Telefon do Marzeny z życzeniami urodzinowymi. I do spania. Wi-Fi nie działa a ja nie zabrałam książki (oj, bęcwał z ciebie, Basiu, nieuleczalny).


Zemsta Nosferatu

Dzień drugi – 22 października, środa
Rzepedka – Wahalowski Wierch - Jawornik

6:20. Ciężka noc. Nie mogłam spać, jak zwykle w nowym miejscu i to na koszmarnej poduszce syntetycznej. Wstaję jak zombie i nawet pasuję do numeru pokoju: 18, czyli trzy szóstki buahahaha… 
7:30 ruszamy spod sklepu. Na rozruch bierzemy Rzepedkę i Wahalowski Wierch, czyli „połoniny Beskidu Niskiego”, z zejściem przez nieistniejącą wieś Jawornik, jedną z tych, w których praktykowano pochówki wampiryczne w tych rejonach*. Mieliśmy rozpocząć tym szlakiem, więc rozpoczniemy, mimo że trzeba znów cofnąć się do Komańczy.  
Za szybą samochodu senny krajobraz jesiennych Bieszczadów. Przepływamy przez te wzgórza, obok pasących się krów, na powrót Obwodnicą pomiędzy wybujałymi garbami i znów pod ołowianym niebem. Wczoraj trochę padało, ale dziś na to nie wskazuje. Przy bacówce przed Łupkowem jeszcze cała ekipa śpi – owce w koszarze i psiska zwinięte w kulki. Zostawiamy auto pod cerkwią w Rzepedzi i decydujemy się przebijać na pałę do czarnego szlaku, a więc na początek klasyczny chaszczing…






Błękitne owoce tarniny, takie wielkie, jakby miały zaraz pęknąć, czerwony głóg, złote liście brzóz przewracane wiatrem i płonące buki. Gdyby był w tym wszystkim okruch słońca… Ale jest w miarę ciepło, przyjemnie, nawet nie zgarniamy zbyt wiele lasu na siebie. Znajduję czachę łani, szkoda, że na początku szlaku, bo bym zabrała. Dalej starą, zarośniętą drogą w górę, po błotku, w którym świeże tropy jelenia. Jest ładnie i cicho…






Po około godzinie wychodzimy na drogę na Rzepedkę i uderza w nas zimny wiatr. Jest bajkowo i sielsko, droga wije się i wspina przez kolejne, prawie połogie pagóry. Dalekie i szerokie widoki, na horyzoncie zacierają się granice pomiędzy Beskidem Niskim a Bieszczadami, pomiędzy Słowacją a Polską. Góry są bordowe od kolorów, fioletowieją, rudzieją, są szalone wiatrem i ilością barw jesieni… Ten wiatr zatyka gardło, wyciska z oczu łzy. Przecudna jest ta Rzepedka, pięknie idzie się tą wybujałą łąką poprzecinaną zielonymi jeszcze jarami, w których czają się kępy czerwonych i miedzianych drzew…










Schodzimy w las i przysiadamy na zwalonym pniu na kawę i śniadanie. Oszałamiające kontrasty zachodzą na siebie na tle ciemnej ściany lasu iglastego. Pojawia się osobnik rodzaju ludzkiego: grzybiarz. A grzybów pięknych jak marzenie i klasycznych jak z kolorowanki po drodze od groma. Ruszamy. Mały skład drewna i odtąd trzeba już pilnować bacznie mapy w telefonie, bo pomijając fakt, że szlak w ogóle nie jest oznakowany, należy sobie włączyć w mózgownicy tryb NiskoBeskidzki, czyli wyszukiwanie w zaroślach i krzaczorach choćby najmniejszego instynktownego śladu ścieżki zgodnej z kierunkiem, w którym zmierzamy. Znamy już te motywy, toteż idzie całkiem sprawnie. Ze ściółki przyglądają nam się cudne grzyby wszelakiej maści, ale nie czas na to. Angiego coś straszy w lesie na dole, ale to chyba ja przewalam się po okolicy jak tur po puszczy, przepadając przez gałęzie.


Tak, tędy wiedzie szlak... ;)



Tuż przed granicą Rezerwatu „Kamień Nad Rzepedzią” (szalenie oryginalne nazewnictwo) znaki tu i ówdzie się pojawiają a my wkraczamy w puszczę tak cudowną, że zapiera dech w piersiach. Las jest szalony. Omszałe, stare drzewiska, wilgotna ściółka wyszyta prawdziwkami, poduchy mchów i kolorowe krzewinki. I wychodzimy w ten las właśnie z tych niczego nie rokujących hasioków. Gdyby było tu słońce, to chyba byśmy oślepli…
Las jest ogromny i złoty. Złoto pod stopami, złoto nad głową, złoto wypełnia każdy najmniejszy fragment przestrzeni. W to złoto wbite są czarne palisady pni. To złoto przeplata się ze zrudziałym poszyciem i nie ma końca temu szaleństwu. A dalej stok obrywa się stromą skarpą i teraz całe złoto spływa po niej w dół a my stoimy na tym obrywie, na szczycie pasa skałek porośniętych kontrastowo zielonym mchem i patrzymy na las z góry. Jest cicho, spokojnie, jedynie szumi w koronach wiatr i strąca kolejne opiłki pod stopy. Mogłabym w tym obłędnym lesie spędzić cały dzień…









Kawałek dalej napotykamy znaki GSB (rozczarowanie: już???) i nim właśnie kierujemy się dalej. Błoto. Jeździmy. Jest całkowicie bezludnie i nie ma zwierząt – nic dziwnego; kiedy wieje taki wiatr, wszystko siedzi głęboko pochowane i czujne. Po godzinie z okładem, przeskakując kolejne bagniska, wychodzimy z gęstwiny. Mam błoto nawet na wewnętrznej części bluzy. Rozpoczyna się podejście na Wahalowski Wierch. Uderza w nas znowu wiatr, ale już nie tak zimny jak na Rzepedce. Powoli zaczynam marzyć o kiełbasie z ogniska w Jaworniku…
Po obu stronach rozpościera się szeroki step. Latem musi tu być pięknie – na nasze oko łąki pełne ziołorośli. Widnokrąg opasują jesienne wzgórza, opadające skośnymi polanami w dół, ku zarośniętym dolinom. Dawniej musiały być tu ludzkie siedziby i pastwiska, bo pojawiają się zdziczałe drzewka owocowe. Światłocień i igraszki słońca z wiatrem, chłód i ciepło na przemian i absolutna pustka…









Wahalowski Wierch (666 m n.p.m., diabelska od początku symbolika). Przysiadłabym, ale ruszamy, jak nam się wydaje w stronę Jawornika, bo o jakichkolwiek oznaczeniach nie ma mowy. Po chwili okazuje się, że oczywiście idziemy źle. Podążając teoretycznie za linią szlaku według mapy.cz w telefonie, przedzieramy się przez chaszcze sięgające uszu, jestem już uwalona błotem po pachy i nazbierałam ostów i kolców na całe swoje jestestwo. Brniemy tak w coraz gęstsze i mniej przyjazne ostępy, przez wykroty i ciernie i końca tej męczarni nie widać. Nagle w zdziczałych tak bardzo, że bardziej się już nie da krzakach znajdujemy resztki nagrobka i krzyża…





Kiedy już strzałka na mapie wskazuje, że już dwa kroki do chatki (a tu końca tego chaszczowania nie widać!) mam już naprawdę dość. Straciłam całą rezerwę energii. Na szczęście w końcu spomiędzy drzew wyskakuje przedskoczek: prysznic wolnostojący a kawałek za nim dach Chatki w Jaworniku. Upragniony odpoczynek. Można zrzucić wór i usiąść na moment. Palimy w środku kurnej chaty, żeby było szybciej i pieczemy kiełbaski. Ciut powyżej jest wiata turystyczna, sraczyk oraz „Miejsce miłości”. Oj, gdybym tu tak przyprowadziła swojego chłopaka, tą drogą w dodatku, już by mi pokazał za to siłę swojej miłości.









Angi twierdzi, że od bazy do ulicy to jeszcze kawałek chaszczowania, a potem od cerkwi już jest droga, „to już spoko”. Proszę te słowa zapamiętać. Początkowo ścieżka jest całkiem kulturalna, oczywiście w standardzie Beskidu Niskiego. Docieramy nią na cerkwisko, do małej czasowni i cmentarza. Zaskoczeniem jest dla mnie, że są tu zaledwie trzy nagrobki z łamanym krzyżem. Mija 16-ta, a my dopiero tu… Chodźmy…







Przecinamy mocno zarośniętą łąkę okoloną sadem, tu musiało być centrum wsi. Zdziczałe, koślawe grusze, zmurszałe i pokręcone, dzień bez światłą niżący w dół i totalna, głucha cisza… Złowieszczo tu. Brakuje tylko wampira łypiącego zza drzewa na tym pagórku nad nami…
Dochodzimy do drogi i… Miała być droga, a jest rozjeżdżona ciężkim sprzętem breja do pół łydki. Klniemy na czym świat stoi, nawet Angi sobie nie żałuje. Trzy minuty w tym gównie i półmetrowych koleinach wystarczą, by mieć po dwa kilo lasu i innego ścierwa przy każdym bucie. Błoto, patyki, liście, stara baba, program telewizyjny, zbieramy jak leci. I nie ma tego jak obejść, próbowaliśmy. To jest po prostu zemsta z piekła rodem. Jawornik jest przeklęty i tyle!




W końcu skład drewna. Co prawda stąd już niedaleko doliną i nie ma błota, ale za to nagle twarde podłoże i moje zagotowane, obolałe całodzienną walką z terenem stopy po prostu z każdym kolejnym krokiem wysiadają. Coś tam łazi po lesie, ale chwilę później okazuje się, że to grzybiarze. Gdy tylko wychodzimy na asfalt, poświata dalekiego zachodu gorzeje ponad górami i nagle pstryk! – ktoś wyłączył dzień i stała się ciemność.
Natenczas nastał asfalt, czyli apogeum dla moich stóp. Do Rzepedzi wkraczamy już o zmroku i przechodzimy tę ponurą miejscowość całą wzdłuż. Nie chciałabym tu mieszkać, w tym posępnym, wymarłym blokowisku bez perspektyw i jakichkolwiek walorów krajobrazowych. Tylko szara droga wąską, głęboką doliną i kolorowe dla odmiany klocki osiedla wzniesionego w PRL-u dla pracowników Zakładów Drzewnych. W tych klockach żarzą się telewizory: śmieszne – w trzech sąsiadujących mieszkaniach z kolei równie wielkie ekrany w tych samych narożnikach pokoi. Marzę tylko o tym, by dotrzeć jakoś do auta w głębi doliny a pod paluchem rośnie sobie w najlepsze dorodny bąbel.
W końcu schodzimy z szosy. Przez drogę przeskakuje łania, przesadziła jakiś płot i wybiega nam przed nos, stukot kopytek na asfalcie niesie się echem przez noc. Spojrzał kłapouchy łepek i pokazał nam dupkę. I tyle jej było. W normalnych okolicznościach dostałabym zawału, ale wszelkie emocje poszły mi dosłownie w odbite pięty. Wreszcie samochód! Mam ochotę go ucałować. Cerkiew stoi ponura, nieoświetlona i łypie na nas złowieszczo oczodołami okien. Szybkie zakupy w Komańczy, pół litra mleka wypite duszkiem pod sklepem tak łapczywie, że pociekło po brodzie. Wycieram to ubłoconą ręką. Po bieszczadzku. Oj, dziś chyba niedługo przyjdzie czekać na sen…
Dwie i pół godziny obsuwy w planie przez te cholerne wampiry. Gdyby nie te gimnastyki, trasa do przejścia na przysłowiowym lajcie i wcale niewymagająca. Tak więc piękny rozruch sobie zafundowaliśmy. 
Przed snem zamykam oczy i widzę drogę przez rozzłocony las…

*) Skarbnica informacji tutaj:


Na drugim końcu tęczy

Dzień trzeci – 23 października, czwartek
Krywe

Usnęło dziecko jak kamień i wstało pokręcone i obolałe niczym rozdeptany pterodaktyl. Angi za to zaspał. Teoria szlaku na dziś brzmiała: coś "lajtowego" i żeby była droga, którą da się przejść… Padło na miejsce, które oboje znamy i uwielbiamy. Krywe.
Prognoza ma być optymistyczna na pół dnia, rozprawiam się zatem po raz kolejny z moim bąblem i ruszamy. Wścieklizna drzew pod marsowym niebem jest oszałamiająca. Przez Berehy, Nasiczne, Dwernik – coraz dalej w głąb gór. A tam, na końcu dziurawej drogi czeka słoneczność spleciona z wiatrem. Od tej pory tak już będzie – słońce goniące się z chmurami i nie można sobie wyobrazić lepszych warunków na niespieszny spacer i plener zdjęciowy. Donikąd nie pędzić i wykorzystać każdą chwilę. 
Na szczycie Ryli mały zonk – coś tam widać naprzeciwko w dolinie; czarny cień, nieruchomy co prawda, ale mimo to dziwnie niepokojący. A w głębi doliny oświetlona porannym słońcem cerkiew…





Wszystko, co działo się potem, było czystym i dosłownym malowaniem światłem. Tło wydarzeń stanowiło pojawianie się co chwilę tęczy. „No, musi być gdzieś ten garnek złota, nie ma bata.” „Przydałby się. Ale co zrobimy z tym skrzatem?” „Usmażymy na grillu!” Bohaterowie akcji: sójka, ślimak, Angi, ja, niedźwiedź, który okazał się koniem, rowerzysta, gąsienice rusałki pawika w liczbie pułku piechoty, samotny turysta, pies sztuk dwie w obejściu i drugi koń do pary z niedźwiedziem.









Pozmieniało się w tym Krywem. Generalnie na lepsze. Ścieżka aż do Tworylnego jest przecięta i oznakowana, odsłonięto ruiny folwarku i nieco poza tym skrzyżowaniem, w kręgu starych drzewisk, tuż nad wysoką skarpą z widokiem na San w dole zrobiono krąg z paleniskiem. Przy cerkwi zaś nowe ławki i stoły, ogrodzenie oraz ochronę muru w charakterze trwałej ruiny.






Ruiny cerkwi św. Paraskewy w Krywem








Chmury pędzą przez nieboskłon, gnają deszcz, to znów minutę później wszystko złoci się i jaśnieje, powietrze sieką drobiny deszczu niesionego wiatrem. Nic dziwnego, że tęcza miota się jak wściekła nad doliną. Jest przecudownie. Na podejściu powrotnym pod Ryli popadamy w głębszą zadumę nad kupą na ścieżce. Nie mam kupy na zdjęciu niestety, ale dwa dni później przypomnieliśmy sobie, że istnieje cos takiego jak borsuk i zapewne on był autorem...










Zaglądamy jeszcze na cerkwisko w Hulskiem. 






Podczas powrotu zaczyna padać coraz mocniej. Góry zachodzą mgłą, dziś wcześnie zrobi się ciemno. Ale to nic, dobry to był dzień. Zaglądamy jeszcze na moment na Przełęcz Wyżniańską, przez którą przewija się chyba kumulacja całej bieszczadzkiej podeszczowej mgły. Las jest mistyczny…






Serpentyny Obwodnicy pod wierchami, przez które przewalają się tabuny szarości… Krówki na łące schodzą w dół, jedna się zacięła, stoi i ryczy. Czas wracać, odpocząć, spisać parę słów na kolanie i nastawić się, że jutro nam doleje.
Na kolację zimny kuskus z serem, wczorajszą resztką kiełbasy z ogniska, papryką i pestkami dyni. Całkiem jak dawniej na wyjazdach…






Smoke on the water

Dzień czwarty – 24 października, piątek
Łopienka

6:00, Wetlina. Deszcz. Ponoć tylko jednodniowe załamanie pogody, ale za to w całym regionie. CO tu począć z takim pięknym dniem? Podobno „w czasie deszczu dzieci się nudzą”. My nie zamierzamy. Szybki plan bojowy – Łopienka, ewentualnie Sine Wiry, gdyby się przejaśniło i na finisz porządne ognisko pod którąś z wiat licznie wystawionych przez BdPN i LP. Marzy mi się kawał solidnego mięcha…
Witam się z Władkiem Nadoptą i jego zwierzakami. Jego dobrotliwy uśmiech mówi, że raczej niczego dziś nie zwojujemy.




Łopienka to jeden rozmazany w wodzie świat. Drzewa to mokre plamy przyklejone do ponurej powłoki za szybą. Cerkiew jest restaurowana, osuwała się część podmurówki. Wewnątrz ciemności egipskie („Nie ma tu światła?” – pierwsze symptomy zanikającego rozumu). Chrystus Bieszczadzki już bez naręczy różańców, leżą w koszu z tyłu cerkwi. Słoneczniki pod płotem, w których buszowały te fotogeniczne trzmiele wrześniowe – smutne, gnijące strąki. Nie ma nawet mowy o tym, by pójść dokądkolwiek.









Pod wiatą w Buku rezyduje jakiś camperowiec. Mało drewna, jakoś mało też przyjaźnie. Zjeżdżamy zatem do Smereka nad rzekę (tu też samotny camperowiec) i udaje nam się po niewielkim wysiłku rozpalić. Kiedy już bucha, anektujemy wiatę ostatecznie.
Kiedy ktoś mnie zapyta, co można robić w sercu Bieszczad podczas zlewy, odpowiem… Można siedzieć godzinami pod wiatą, wędzić się dymem z ogniska, wcinać pyszne żarcie zrobione na odpierd** a potem patrzeć jak pada deszcz, przybiera w te pędy rzeka, płyną nią konary, gałęzie i krokodyle, bujają się kaczki, pada deszcz, przelatują pluszcze i zimorodki, mgła snuje się po wierchach, pada deszcz, żar bucha z ogniska i parzy golenie, to znów patrzeć jak przybiera rzeka i pada deszcz i nawet nie trzeba nic mówić… („Chcesz o tym porozmawiać?” „Nie, ponieważ nie uważam, że jest to jakikolwiek mój problem…”) Tak właśnie resetuje się stan umysłu do zera absolutnego… (Późniejsze konsekwencje będą lekko przerażające, ale…)




Przyjechał jakiś duet, chwila rozmowy, podtrzymaliśmy im żar, zmienia się straż ogniska. Kończy się dzień…
Cappuccino. O tym myślałam od południa. W pokoju jak w retorcie: zapach ten sam. Rano szef schroniska mówi: „Ludzi się zjechało, nie będziesz już sama”. Jakby miało mnie to uradować. A ja byłabym szczęśliwa, gdyby nadal nie było tu nikogo. Przynajmniej nie słuchałabym obscenicznego bekania zza ściany…



Moc, Energia, Po – Ło – Nina!!!

Dzień piąty, 25 października, sobota
Połonina Wetlińska

8:00 rano. Spotkanie przy pomniku Majstra Biedy. Ostatnie poprawki sprzętu i ruszamy ku Przełęczy Orłowicza. Słońce śmiało przedziera się przez gałęzie brzózek. Mokry wąż ścieżki pełznie w górę łagodnie. Chmury startują w górę. Będzie pięknie! Musi być!



Pasmo graniczne z Paportną i Płaszą

Hnatowe Berdo


Wkraczamy w mokry, spokojny las, ścieżka lawiruje wśród poczerniałych, zmurszałych pni. Błoto znośne, w tym błocie taplają się kolorowe liście. Słońce przesącza się pomiędzy pniami. Jest cisza, radość, łapię swoje tempo (wahadełko) i czuję moc. Idziemy sprawnie, podejście nie jest wymagające, do wiaty docieramy o czasie, choć przystajemy co rusz na zdjęcia. 







Lasem idzie mgła, wyżej i wyżej i las ten znienacka się kończy. Pojawia się natomiast wszechogarniający ziąb, który ciągnie z szarej przestrzeni za ostatnimi drzewami. Zupełnie, jakbyśmy wkraczali do jakiejś innej, ponurej krainy… Sina czapa zimnych chmur gna na wietrze przez ten świat. Przełęcz Orłowicza. 







A po jej drugiej stronie rozpościera się jeszcze inny świat – błękitny i fioletowy, nalany słonecznością. Płynie Bieszczad nieskończonym morzem i tylko góry po horyzont – nie widać nic więcej, tylko kolejne pasma zachodzące za  siebie… 






Niestety pojawiają się też ludzie… I tak już niestety pozostanie, w końcu sobota… Zakładamy dodatkowe odzienie, bo ten zimny wiatr już nas nie opuści przez całą drogę górą i rozpoczynamy swoją wędrówkę Połoniną Wetlińską. Założenie jest takie, że absolutnie nigdzie się nam nie spieszy. Poświęcamy na nią cały dzień. Odwracam się i widok zapiera dech – Smerek powoli wyłania się z chmur i przejmuje w siebie słoneczność. My zresztą też. Stoję i chłonę ten nieprawdopodobny świat Wysokiego Bieszczadu i napatrzeć się nie mogę. Tak samo patrzyłam 18 lat temu (rany boskie…), a zdawałoby się, że dopiero tu byłam… Pamiętam tę drogę, pamiętam ją całą i to samo wrażenie co wtedy… To jest ten moment, w którym cała energia świata wtłacza się w człowieka tak intensywnie, tak nagle i nieodwracalnie, że nie ma już możliwości się przed tym obronić. Cóż, tylko głupi i kompletnie niewrażliwy by próbował…


Połonina Wetlińska (aż po Caryńską)

Smerek


Smerek po raz drugi...




Szare Berdo (1108 m n.p.m.) – pierwsza kulminacja Wetlińskiej. Pamiętam, jak zachwyciło mnie pierwszym razem, dziś zachwyca jeszcze bardziej. Rudość ma tak wiele odcieni, że nawet najbardziej wprawiony malarz nie zna tylu nazw. Kołyszą się trawy, wystają z nich pojedyncze, karłowate tyczki drzewek a po lewej spływają całym stokiem te rachityczne buczki i jarzębinki. Pod nogami żebrowisko skalnej perci a za plecami, już w pełnej okazałości, zadziorny Smerek.








Przed nami, z pędzących zwałów granatowych chmur wyłania się z wolna potężne Hnatowe Berdo - jedno z ramion bocznych połoniny (1185 m n.p.m.) opadające stromo ku głębokim dolinom. Kończy się pomału odcinek "leśny" wierzchołka i przysiadamy na moment w tym skarłowaciałym lasku, aby coś przekąsić i napić się kawy. Potem nie będzie się już gdzie schować przed biczującym wiatrem.


 



Po śniadanku ruszamy od razu w górę. Rozpoczyna się długie podejście na Osadzki Wierch, główny właściwie (choć nie najwyższy, jeśli chodzi o ścisłość; o 2 m wyższy jest Roh) wierzchołek całej połoniny. Zrobili się też ludzie. Z obu stron. Przestaję się już witać z kimkolwiek, nie podnoszę głowy, żeby nie łykać przenikliwego wiatru. Ilość ludzi zaczyna irytować, tym bardziej, że poprzednim razem, gdy tu byłam, przez cały dzień spotkałam cztery osoby... Teraz jest jak na Krupówkach. Nie robię już nawet zdjęć, bo kto by to wszystko wymazywał z kadrów... A połonina płynie, coraz wyższa, piękniejsza i rozleglejsza, nie sposób jej całej ogarnąć wzrokiem...
Docieramy na szczyt Osadzkiego Wierchu (1253 m n.p.m.), przez skałki i sieczone lodowatym wiatrem trawy. Wszystko tutaj skurczone od zimna - ludzie, rośliny, nawet oszroniony Roh. A dalej już długi trawers, którym podąża kolorowy ogonek ludzi i zatknięty na Hasiakowej Skale schron Chatka Puchatka II. Choć wydaje się rzut beretem, czeka nas pewnie około godziny drogi do niego, tak wielka to przestrzeń na połogiej Połoninie Wetlińskiej...









Do schronu wchodzimy jedynie obejrzeć wnętrze, ale niewiele widać przez morze głów i korpusów. Nie ma czym oddychać. Tylko szybki rzut oka na błękitną otchłań górską z jednej strony, granatowy wał Rawek, nad którymi wiszą śniegowe chmury i opasane mgłą gniazdo Tarnicy.





Początkowo schodzimy drogą, żółtym szlakiem, z całą tą makabryczną stonką ubraną jak nad Solinę. Potem uciekamy na zielony łącznik, gdzie na moment przysiadamy w ciszy. Zza kurtyny złotych liści prześwituje intensywny błękit nieba, zlewający się z barwami naprzeciwległych zboczy Rawek. Docieramy do GSB i trzeba było iść nim od początku; jest pusto i błoto wcale nienajgorsze. Sik-stop w jałowcach i udaje mi się nadziać na jedyną pokrzywę, jaka rośnie w całym lesie.
Bardzo piękny odcinek szlaku, przez zagajniki jałowcowe, z widokiem na rogatą Caryńską. Słychać już poszum drogi i wkrótce spadamy do Brzegów Górnych. Miła pani zabiera nas na stopa i tak oto po niespełna ośmiu godzinach znajduję się z powrotem u Władka.




Przepiękny dzień. Dobry energetycznie. Naćpałam się gór, endorfiny wirują w organizmie. Jutro trzeba uniknąć tłumu weekendowego. Mówię Angiemu - na jakąś bezludną wyspę tym razem!



Kamień kryminalny

Dzień szósty, 26 października, niedziela
Dwernik Kamień


Wetlina, 4:47... Budzę się... wyspana...?
Sms od Angiego: nie zapomnij przestawić zegarka! A, no tak, wszystko jasne...
Miała być, według życzeń, bezludna wyspa, więc... Przed wyjazdem przeczytałam sobie pewien sympatyczny kryminał, którego akcja zupełnie niechcący rozgrywa się akurat wokół Dwernika Kamienia, a więc powstała automatycznie misja do wypełnienia, tym bardziej, że nigdy tam nie byłam ani ja, ani mój towarzysz. Wydało się tez dobrym pomysłem, aby jechać akurat tam, by uniknąć tłumów niedzielnych.
W Dwerniku pogoda obłędnie jesienna. Niebo koloru błękitnej stali, szalone drzewa i padające na to wszystko światło słoneczne, wyciągające z krajobrazu doliny dzikie kontrasty. Cudowny poranek. Zanim docieramy do Zatwarnicy, niestety wszystko gaśnie i wisi nad nami ołowiana płachta nieba. Ale cóż, gdyby wyznacznikiem wyjścia w góry była tylko piękna i słoneczna pogoda, to nigdy bym pewnie w nie nie wyszła. Słoneczność w jesiennym lesie nie jest tak bardzo potrzebna. I tak jest dookoła cudowne szaleństwo barw...
Zatwarnica. Nic dziwnego, że autor wspomnianego kryminału sprowadził tu seryjnego mordercę. Jedyne życie to kury na padoku (tak), pies i koty przy jednej chałupie. W krzakach stoi zardzewiała betoniarka, chyba jeszcze z czasów Macieja Nowaka*. Jacyś ludzie idą na Szepit. Piękny jest ten wodospad i jego sceneria, o wiele piękniejszy niż latem.




Idziemy w głąb Doliny Hylatego, opustoszałej i dzikiej i aż się prosi, żeby zaliczyć jakieś czworonożne spotkanie. Przodem idą dwie panie i tyle luda póki co. W górę zakosami, błoto umiarkowane, wspinamy się ścieżką dydaktyczną przez cudny bukowy las. Po drodze mijamy fantastyczny mur omszałych skałek.





Kolejny zakręt i uderza w nas wiatr znad dolin. Wkraczamy na zachodnie ramię pasma i łagodnie pniemy się w górę. Za to nogi jakieś cięższe niż wczoraj. Dochodzi południe, ale dziś wyruszyliśmy jak na prawdziwych turystów przystało – o 10:00! W lesie zarządzamy postojowe, bo na górze będzie tak wiało, że nie odpoczniemy ani spokojnie, ani z przyjemnością.




Zaraz potem wkraczamy w obłędny las – jak z Narnii. Buczyska o złocistych koronach ustawione na baczność a środkiem wiedzie skalista grańka. Ten las jest magiczny. Im bliżej wierzchołka, tym bardziej karłowacieje w prześwitach. Na jednym z drzew grasuje sobie kowalik. Teraz mała lufka w dół, kawałek wąskim trawersikiem i wychodzimy na grzbiet Dwernika Kamienia (1004 m n.p.m.). To stąd skulała się główna bohaterka „Wilczej Chaty”. No, wolałabym nie pójść w jej ślady. Jest i rzeczony kamień, nad którym kołują kania czarna i kruk.






Chwilowo nadciągnęli ze wszech stron ludzie, widać taka godzina, ale moment i rozpierzchnęliśmy się na cztery wiatry. Chwila kontemplacji, zdjęć, po czym schodzimy z powrotem, przez Magurkę. Początkowo błoto do przyjęcia, jednak poniżej leśni wykonali zrywkę i generalnie grzęźniemy w mazi po raz kolejny. Na widok wyślizganych w błocie torów przypomina się opowieść dr Pawła Skawińskiego o historii znakowania pierwszego szlaku w Tatrach przez Walerego Eliasza Radzikowskiego (z Jaszczurówki przez Psią Trawkę i Polanę Waksmundzką do Morskiego Oka w 1887 roku). Na widok rozlanej przy wytyczanym szlaku cynobrowej farby górale mówili: "Tu sie panu Heliasowi skiełzło". Najwyraźniej komuś przed nami również się skiełzło na tym zejściu. Śmiech. Reasumując: szlak podejściowy był ładniejszy i przyjemniejszy. Cóż, byle tylko zejść w dół i dokonać drugiej części planu, czyli ogniska w Nasicznem.






Gdy zjeżdżamy do Zatwarnicy, niebo pęcznieje kolorami przedwieczornymi. Ktoś, kto teraz jest wysoko w górach, musi mieć piękne widoki… Na łąkach w Chmielu pasą się piękne hucuły (może Prezesa?), jest pięknie i cicho, dzień niży w dół szybciej niż wczoraj i pewnie potrwa, zanim zaczniemy się przyzwyczajać, że sporo go ubędzie.
Na ognisku dziś duszone warzywa z pieczarkami, kiełbaska, boczek… Zmrok zapada błyskawicznie w głębokiej i cienistej zazwyczaj dolinie Nasicznego. Z Dwernika Kamienia schodzi para, którą widzimy już trzeci raz a oni ponownie nas witają, jakbyśmy nie byli dość charakterystyczni (Angi ma dwa metry wzrostu na przykład a oboje wędrujemy z maskotkami przy plecakach). Ciekawe, chodzą w tę i z powrotem a potem w poprzek przez tę górę cały dzień. Zupełnie jak ten facet spotkany w wiacie, który od trzech dni chodzi tylko na Smerek. Serio, Bieszczady rzucają się na mózg na różne sposoby... ;)
Najedzeni i oczadziali od dymu wracamy do Wetliny. Jedynym dzikim zwierzęciem napotkanym dziś był lis – złodziej zwiedzający wieczorem PTTK…


*"Bieszczadzkie opowieści Siekierezady" - Rafał Dominik (opowieść nr 66, osobiście moja ulubiona)



Wydymani 

Dzień siódmy, 27 października, poniedziałek
Bukowe Berdo

Poranek cudownie słoneczny, pełen kontrastów i nadziei z tym związanych. Przymrozek na trawie… Dziś w planie m.in. moje ukochane Bukowe Berdo. Co z tego wyszło?
Zaraz za stacją benzynową w uśpionej, poweekendowej Wetlinie przez drogę przebiega szary cień… „O k***, co to było?!” – wyrywa mi się. To nie był pies! Potwierdzeniem jest, że sekundę potem w drugą stronę umyka niespiesznie kolejny. Z nikim innym nie można pomylić tej sylwetki, tego truchtu, tego łba i rozwartego, dyszącego pyska… Mój pysk jeszcze długo zostaje otwarty z wrażenia a na pysku głupawy uśmiech. Tak, pierwszy raz w życiu widziałam wilki na własne oczy. Co prawda tylko przez szybę samochodu, ale…
Generalnie wyruszyliśmy chyba zbyt późno tego dnia. Chciałam bardzo odwiedzić Zagrodę Pokazową Żubrów w Mucznem (po drodze) i mojego chrześniaka, którego pewnie za niedługo wygnają do lasu, by zakładał swoją żubrzą rodzinę (wiek odpowiedni), ale pech chciał, że akurat w zagrodzie wykryto gruźlicę u jednej z samic i obiekt został zamknięty. Na serpentynach niebo jakieś niemrawe, wszystko niemrawe a do tego po tych wilkach wszędzie wydaje mi się, że coś siedzi, poluje, zamiast korzenia siedzi przy drodze bydlę (później uzgodniliśmy, że ten korzeń obojgu nam robił zwidy przy każdej okazji), szukam automatycznie jakiegoś cielska przemykającego lasem za oknami samochodu… Ech…
Docelowo miało być przejście z Mucznego granią Berda, piknik pod Krzemieniem i nawrotka. Wychodzimy ponad granicę lasu sprawnie i w czasie, wdając się w pogaduszki z sympatycznym starszym małżeństwem. Ładny ten szlak i szybko wydostajemy się w piętro karłowatych drzewek, ale…






Nie ma perspektyw na jakiekolwiek dobre warunki. Nie powtórzy się dziś z pewnością żyletka, jaką miałam podczas pierwszego przejścia Bukowego. Im wyżej w górę, tym gorzej. Duje tak mocno, że momentami trudno utrzymać się na nogach. Wiatr jest silny, przenikliwy i trzeba do siebie krzyczeć, nie mówiąc o oddychaniu. Idziemy chwilkę, ale zapada decyzja o odwrocie, innych ludzi przed nami również. Nic dobrego ani tym bardziej przyjemnego z tego by nie było. Bardzo wielka szkoda, ale cóż – następnym razem. Nie naszą filozofią iść za wszelką cenę, by się umęczyć, by nas przewiało na wylot i nic nie zobaczyć, to nie obóz kondycyjny (nie???). Wpadniemy ponownie, jak góra pozwoli…






Schodzimy zatem i w lesie przysiadamy na kawę. Zdejmuję na moment rękawiczki, ale okazuje się, że przez pół godziny na górze tak przemarzły mi dłonie, że trzeba je ubrać znów. A tymczasem w górę idą laski w dresikach Barbie, jak prosto ze spa. Oj, przewieje im dupki, kiedy tylko wyjdą ponad granicę lasu... Moje śniadanie jest kompletnie wykręcone: sucha bułka, banan i rodzynki. Ja nie znoszę rodzynek! Dzisiaj są pyszne! Na Wetlińskiej żarłam fileta z kurczaka z bananem i to był strzał w 11tkę. Do kolacji piję cappuccino. Ja nie pijam cappuccino… 
Na parkingu w Mucznem zapada smętna decyzja o powrocie do Wetliny. Zaczyna padać deszcz i jest okrutnie zimno. Po drodze zawijamy w Ustrzykach do Zajazdu Pod Caryńską i to jest ogromny błąd. Chcąc rozgrzać się zupą, zamawiamy żurek. Jest po pierwsze zimny, pływają w nim jakieś szczątki jajka i sześć kosteczek kiełbasy a w smaku jak pomyje z torebki zalane wodą z potoku. Nie przesadzam. Nie jest to tylko moja opinia. Strzeżcie się tego przybytku i jakiegokolwiek spożywania w nim posiłku!
Zjeżdżamy Obwodnicą ku Wetlinie i złość mnie jakaś ogarnia nagle. Połoniny przewiane, piękna i słoneczna pogoda… Jakoś źle dobieramy kierunki i plany dzienne na tym wyjeździe… Dzisiaj wydymała nas żubrza gruźlica, wiatr wydymał z Bukowego, kucharka wydymała nas pseudozupą, Wetlina pogodą i nawet barman w Bazie Ludzi Z Mgły mnie wydymał, bo podał przez pomyłkę pszeniczne, którego nie znoszę. Na pocieszenie - całkowicie opustoszały PTTK…


Objazdowe mokre kino

Dzień ósmy, 28 października, wtorek

Wetlina, 6:08. Kawa po bieszczadzku: parzona siekiera z cynamonem i mlekiem, posłodzona miodem… (ja pijam gorzką czarną…) Dzień zapowiada się mocno niepewny pogodowo i opracowujemy ramowy plan działania z wieloma alternatywami sprowadzający się ogólnie do wiania przed deszczem. Z tej okazji objazdówka. Kierunek nr 1 - Wielką Pętlą w stronę Lutowisk. Na słynnej widokówce wyskakują takie dwa pączki z lukrem…




Tak więc to wszystko, co nas wczoraj zgoniło, zaowocowało efektem śniegu. Na punkcie widokowym nad Lutowiskami obserwujemy świeżą jego dostawę nad gniazdem Tarnicy. Piździ przeokrutnie. Dostaniemy jutro w dupę, Angi… Nad Starostyną i Pikujem słoneczna jasność. Oby przyszła i do nas…





Lecimy w stronę znanego mi już Michniowca (tu kręcono „Watahę”) i Bystrego. I tak malowniczo skończyły nam się Bieszczady… Rzut beretem, za tymi pagórkami upstrzonymi ognikami rudych modrzewi i brzóz – Ukraina. A dalej na północ – kraina łagodności Gór Słonnych. 



Cerkiew w Michniowcu





Jest tu tak pusto i cicho, jak gdyby nigdy nic się nie działo na przestrzeni wieków… Kolejne działki i pastwiska wyznaczają malownicze szpalery wierzb tworzące naturalne płoty. W głowie rodzi się myśl – wiosna musi być tu obłędnie piękna – świeże pąki i listki na tych delikatnych drzewach, kwiaty na owocówkach, świeża trawa a do zielonych pagórków przyklejone łaciate krówki…


Cerkiew w Bystrem









Z Bystrego zmywa nas deszcz. Jedziemy dalej na północ pod cerkwie w Żłobku...





w Hoszowczyku (nowy dach!)...





i Równi (nowy parking z kiblem).






Ponure niebo nie zachęca do wyjścia na Holicę. Mija południe. A może by tak Sine Wiry, z których nic nie wyszło ostatnio? Więc jedziemy, na wyścigi z ulewą. Solina chyba mocno nagrzeszyła, bo istny tam Armagedon. Jakaś wycieczka w ścianie deszczu usiłuje wtłoczyć się pod daszek przystanku autobusowego. I nagle jak nożem uciął! W Myczkowie piękne słońce i dalekie bieszczadzkie panoramy. Tu jakby w ogóle panowała inna pora roku niż w Wysokim Bieszczadzie…
Mijamy ostatnie macki jeziora i wjeżdżamy we włości misiów pana Kazia Nóżki. Na skrzyżowaniu do Terki wystawili Lewiatana, nic dziwnego, że sklepik z kultową kiełbasą splajtował… Budują też jakieś domki… Świat się zmienia… A niedawno na tej łące obserwowałam polującego lisa…
I znów polew, i tak w kółko. Chmury idą szybko, jeszcze deszcz, a już słońce mieni się w ostatnich listkach na drzewach i buki wyglądają jak porośnięte złotym szkłem… Idziemy wzdłuż Wetlinki, tylko czekam, aż zza któregoś zakrętu coś wylezie, ale mijamy jedynie kilkoro ludzi. Sine Wiry po deszczach zamieniły się w Bure, bezszelestnie przelatuje nad nimi czapla szara. Schodzimy nad rzekę przez wesoły, szalony lasek młodych buczków o różowym listowiu. Odwiedzamy słynnego Łosia i tropi nas deszcz.








Gdy wychodzimy z powrotem na drogę, już nas nie oszczędza. Do samochodu docieramy przemoczeni do suchej nitki i z zerowym moralem.
W Smereku błyskawiczne ognisko, które ani nie grzeje, ani nie chce się palić. Nic, tylko trzeba zakończyć ten dzień.



Anioł, mleczna krowa i koniec świata

Dzień dziewiąty, 29 października, środa
Tarnica, Tarnawa Niżna

Wetlina, 5:20. Drobny deszcz. Nie oznacza to, że w Wołosatem nie będzie słońca (hurra aa za optymizm…). Wszystko śpi. O 6:30, gdy ruszamy, śpią i Bieszczady pod narzutą chmur. Jedziemy przez rdzawe lasy nabite na żerdzie czarnych pni, mokre, późnojesienne. Nie wyspałam się dziś. Śnił mi się guziec z głową konia i teraz wszystko za szybą samochodu wygląda jak potencjalny zwierz – znów ten korzeń przy drodze, ławka pod lasem jako sarna… Te zwidy to już chyba nie kwestia wody, ale kiepskiej diety i codziennego obserwowania podobnej rzeczywistości. Mózg, któremu pozwoliłam wspaniałomyślnie ograniczyć do maksimum korzystanie z Internetu i który na co dzień nie ma do czynienia z miejskim chaosem czy zwykłym ogarnianiem spraw codziennych, dostaje zbyt mało zróżnicowanych bodźców i już po prostu nie wyrabia… W dodatku gada głupoty. Zbieszczadziałam po prostu…
Wołosate. 7 rano. Dzieje się Nic. Pod spodem chmur są wprawdzie jakieś góry, ale gdzie?... 7:20 wymarsz, jesteśmy absolutnie sami. Plan bojowy to Tarnica i Połonina Bukowska, stąd ta wczesna pora. Delikatne promienie słońca próbują dostać się w głąb mrocznej doliny. Wkraczamy w las na niebieskim szlaku.






I ten las już od pierwszego momentu jest magiczny. Wspinamy się wyżej i wyżej a słońce dotrzymuje nam kroku. Między drzewami snują się mgły, las ocieka wilgocią, szron skrapla się na liściach i spada złotym deszczem w dół. Światło przenika nisko i przesącza się przez sita gałęzi. Aż wchodzimy na Hudów Wierszek, a tam dzieje się istna magia. Słońce siecze prosto przez las i na tle tej mgły pojawia się świetlisty anioł – identyczny, jakiego zwykłam kiedyś zatykać na szczycie choinki na święta…
Idziemy jak urzeczeni. A jeszcze wyżej zaczyna się las Entów, iście tolkienowski. Zmurszałe drzewiska, konary pogięte latami obrastania w porosty i mech, przetrwania surowych zim bieszczadzkich, biczowania wiatrami i deszczem. Tylko patrzeć, jak olbrzymy otworzą oczy i ruszą na Isengard. Tymczasem, zupełnie z innej bajki, zamiast drzewcowego pomrukiwania, słychać niepodzielnie panującą tu srokę, która drze mordę tak okrutnie, że słychać ją chyba w Sanoku.













Tempem fotograficznym docieramy do wiaty. Nie było jej tu 18 lat temu… Poniżej wiaty stoją dwa toi-toie, ciekawe, jak oni to opróżniają… Kawka, śniadanko (boczek i kanapka z bananem hihihi), pierwszy samotny człowiek. Wyłazimy i my, po schodkach, męczących co prawda, ale malowniczo wtapiających się w scenerię tego tarnicowego Fangornu. I dalej po schodkach, na płaśń z ławeczkami, z której powinno być już widać całą drogę krzyżową po kolejnych schodkach na Przełęcz Sidło, na Szeroki Wierch i samą Królową. A tymczasem wszystko dookoła wygląda, jakby ktoś rozstrzelał mleczną krowę; mleko rozlało się na całą galaktykę a ciapki z krowy spadły na ziemię i zamieniły się w utopione w błocku liście. Schodki wypełnione są bajorkami z wodą pośniegową, rozjeżdżone podeszwami butów błoto i sterczące z niego kamole to idealne wprost warunki, żeby wywinąć orła. Decyzja jest jedna: do krzyża, przybijamy piątkę i spadamy w dół.








Ze szczytu schodzą ludzie z psem. Pies piękny, biały jak mgła, z której się wyłonił, ale stanowczo nie powinno go tu być. Pięć minut na Tarnicy, gdzie nawet krzyża dobrze nie widać i ewakuacja. W górę targają wycieczki szkolne i inni zainteresowani. Przegląd mody i ekwipunku „turystycznego” niektórych wywołuje na zmianę konsternację i trudności z utrzymaniem powagi. Adidasy, białe dresy, kolczyki do ramion; wpadamy w nieskrywany zachwyt. Całe szczęście, że wyszliśmy wcześnie i mamy te atrakcje już na drogę powrotną, teraz byśmy się tłumnie ślizgali jeden na drugim w tym coraz sympatyczniejszym i wciągającym błocie. Angi ma głupawkę i ciekawie wygląda dwumetrowy chłop podskakujący na szlaku jak przedszkolak. A propos kosmitów jeszcze – znowu drzewa u sroki i las, który tak zachwycał dwie godziny temu już nie jest taki magiczny a anioł ze światła i mgieł rozmył się gdzieś wysoko.








Wychodzimy z lasu nad Wołosatem, odwracamy się i… no szlag by to trafił… Szeroki Wierch i Tarnica jak na dłoni pod błękitnym niebem! Ty cholero! No nic, trudno się mówi. Za ten magiczny poranek nie ma czego żałować.





Torfowisko w Wołosatem


Zachodzimy jeszcze na cerkwisko wsi Wołosate i cmentarz. Nad spokojem dusz czuwa osobliwy strażnik…






Godzina młoda, ledwo po 14-tej, więc kierujemy się znów na Tarnawę Niżną, zobaczyć torfowiska, z których zgonił nas ziąb po Bukowym Berdzie. Teraz, u schyłku jesieni jest tam pięknie, a co dopiero może być na wiosnę… Torfowiska te mają ponad 10 000 lat!...









Tarnawa w przedwieczornym świetle. Światłocień kładzie się na wzgórzach, między którymi wije się San. Liczyliśmy na obiad w Bazie Nad Roztokami, ale tam to raczej już Baza Ludzi Umarłych… Tu w ogóle nie ma żadnych śladów życia o tej porze roku. Nawet zaskroniec umarł, zanim wyszedł do końca z nory pomiędzy betonowymi płytami na bocznej drodze. Wokół walają się wężowe jaja ścięte przymrozkami. Co tu się wydarzyło?...




Baba z wężem i jajami (fot. Marek S.)

Krajobraz końca mapy budzi jakieś ciarki przemykające wzdłuż kręgosłupa. Jeśli ktoś chciałby się wybrać na przysłowiowy koniec świata, proszę bardzo – lepszego nie znajdzie. Zwłaszcza o tej porze dnia i roku, kiedy nie ma tu już ruchu turystycznego, nie działa stadnina ani schronisko, nie słychać ptaków i cała przyroda skłania majestatyczny łeb do zimowego snu… Od zachodu świat zamyka potężny wał połonin – Bukowego Berda, Krzemienia i Halicza. Tu, gdzie stoimy, od wschodu – ukraińska już część Nadsiańskiego Parku Krajobrazowego. Jest tylko ponura wstęga drogi (wyremontowanej!) wijąca się przez środek tej nicości, martwa jak ten wąż, którego trzymam w ręce oraz kilka zabudowań po drugiej stronie granicy, w Tarnawie Wyżnej. I nic tylko dolina Sanu, który można przekroczyć na tej wysokości i las, a w nim czujne zwierzęta, mają tu spokojne i potężne królestwo. Dziś średnio przyjazne dla człowieka w tym chłodzie i szarości, dlatego nikogo tu nie ma oprócz dwójki leśnych. Pusto, cicho, wieje grozą – trzeba koniecznie przyjechać tu na wiosnę i splądrować wszystkie ścieżki…







Dzień taki krótki… Ciężko się będzie do tego przyzwyczaić… Póki co, zawijamy do „Kremenarosa” w Ustrzykach Górnych na pyszną i treściwą (i gorącą!) zupę gulaszową. Góry pogrążają się w błękitnej mgiełce przedwieczornej. Połoniny nakrywają się nią jak szlafmycą. Wetlina jak wymarła – aż dziwne i obce te pensjonaty z wygasłymi światłami w oknach i bezludne ulice. Kot przebiega przez drogę i to jest wydarzenie wieczoru.
Na kwaterze wita mnie cudowny, srokaty border collie z niebieskim okiem. Grzeje się przy kaloryferze, łasi się do mnie i lepiej schowajcie go, bo ukradnę… Jakie to miłe uczucie, gdy po całym dniu wita cię pies… Łezka…



Cywilizacyjnie

Dzień 10, 30 października, czwartek
Lesko – Zagórz – Sanok – Siekiera

Wetlina, 6 rano. Nie ma prądu. Znowu. Co tak huczy??? Odsłaniam okno i wiem wszystko. Wiatr fenowy wywraca świat do góry nogami. Nad górami wschód słońca o tak wściekłych barwach, jakby miał być koniec świata i trzeba było wywalić na niebo wszystkie kolory po raz ostatni. Oznacza to jednak, że raczej w góry nigdzie wyżej nie pójdziemy, bo po prostu nie jest to bezpieczne.
9:00 – dialog na powitanie pod sklepem:
- Angi, patrzę przez okno, co tak huczy…
- No, ja też rano wystawiam okno za drzwi, bo huczy…
Tak. Zbieszczadziałe mózgi zresetowane do zera nie myślą, co mówią.
Jedziemy na Lesko i Sanok. Jedyny rozsądny wybór na dziś. Od Baligrodu słońce. Ale niestety widać, jak pomału gaśnie jesień…
W Lesku interesuje nas chwilowo tylko kirkut. 








Innym razem wybiorę się na zwiedzanie miasta, z którego pochodzi nasz znamienity pieśniarz, konferansjer i kabareciarz, pan Artur Andrus. Przejeżdżając przez most na Sanie trudno uwierzyć, że jeszcze wczoraj widzieliśmy tę samą rzekę cienką jak dupka węża… 
Po drodze ku słońcu jest oczywiście wzgórze z ruinami klasztoru karmelitów, więc idziemy. Jest tak gorąco, że aż nieprawdopodobna ta różnica temperatur do wcześniejszych dni. Wieje i smaży. Przy klasztorze zmiany: wstęp, bramki elektroniczne oraz nowy budynek od frontu, w którym mieści się muzeum i restauracja. Po dziedzińcu hula cisza i wiatr. Tyle w temacie.






I clue wyjazdu. Skansen w Sanoku. Na to miasto też przeznaczę sobie specjalny dzień któregoś razu. Dziś tylko Park Etnograficzny. Pogoda się kisi. Ale za to jest względny spokój i sielskie klimaty…



















Pada. Minęła 15:00, więc nie ma co zwlekać. Obiecaliśmy sobie zakończyć ten trip w Siekierezadzie, więc… Po drodze, mimo deszczu na szybach, dostrzegam duży banner z reklamą na poboczu: „Bieszczadoterapia”. Uśmiech. Tak, była bieszczadoterapia przez te ostatnie 10 dni, co do tego nie ma wątpliwości. Niezłe pranie mózgu. Aż człowiek zapomniał myśleć i wysławiać się z jakąkolwiek logiką. 
Ach, Siekierka… Od kilku wieczorów czytam sobie do poduszki „Bieszczadzkie opowieści…” Rafała Dominika i w obiecuję sobie po raz kolejny pomieszkać trochę w Cisnej następnym razem. Tu też się pozmieniało. I we wsi i w knajpie. Na powitanie – ogromna ściana w skosie przyozdobiona cudownymi portretami bieszczadzkich legend. Zamawiam zupę soczewicową z wędzonym pstrągiem i to jest największa petarda, jaką jadłam od dawna. Cóż, na Siekierkę zawsze można było liczyć pod tym względem. Angi heroicznie zamawia dwa dania. Śmieję się z niego – ja cię do auta nie będę niosła. Za to po wyjściu zamiast na siedzenie pasażera, z niewiadomych przyczyn idę za nim na miejsce kierowcy. Ciemno, cicho, pusto… Czas pakować graty…




Wracamy w ostatni dzień października a wokoło cudowna, słoneczna jesień gasnąca na wzgórzach i w dolinach. Przed Przysłupem na środku jezdni myszołów. „To było prawdziwe!” Tak, nieprawdziwe korzeniowe zwierzęta trzeba zostawić w tym lesie za plecami. Przynajmniej do następnego powrotu tutaj. Siedzimy na ławce pod stacją benzynową przed Nowym Sączem, wcinamy jakieś fastfoody i przychodzi myśl – jeszcze chwilę temu siedzieliśmy tak w krzakach, w kompletnej ciszy i piliśmy kawę słuchając wiatru strącającego liście z drzew… Nie chce się wracać do cywilizacji… Apatia. Na szybie w aucie biedronka z Wołosatego. Trudno, za późno stara, jedziesz z nami, wczuwaj się w rolę przesiedleńca… Najchętniej zawróciłabym i została kolejne dwa tygodnie. Kiedy znowu jakieś dłuższe wolne w kalendarzu?...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz