Wiosna… Czas promienistych deszczy o zapachu beskidzkiej ziemi budzącej się do życia… Przewędrowałam te wiosnę z Katarzyną a zaczęło się od Błatniej… Cicha ulica bielskiej Wapienicy, przy której skupione małe domki – roześmiane i kwieciste – zaprowadziła nas do rozstaju dróg… Szemrał potok Wapienica, w górze szumiał wietrzny las… Żywioł trącał jeszcze nagie gałęzie buków, świstał wśród grzebyków świerkowych igieł…
Mięśnie zastane po dwóch miesiącach odpoczynku. Pomimo, że nigdy wcześniej tutaj nie byłam, krajobraz jeziorka wtopionego w górską nieckę wydał się dziwnie znajomy… Słoneczne refleksy tańczyły na wodzie a przez dróżkę przebiegły trzy wylęknione sarny… Gdyby tylko wiedziały, że nie mamy złych zamiarów… Idziemy niebieskim szlakiem a po obu stronach stromej ścieżki kładą się pastelowe, wysokie sosny, sino-wrzosowe buczyny, których nagie gałązki wplatają się jak druciki w górskie prześwity. W tle błękitnieją stoki naprzeciwległych pasm, stopniowo jaśniejących i rozpływających się w słonecznym blasku…
Na szczycie pierwszego wzniesienia przyszedł czas na kontemplację. Na karczowisku Przykrej szalał wiatr. Przed nami otwiera się brzozowy młodnik a dalej lasy emanują spokojem… Szlak faluje pod stopami, ścieżka koloru sepii niesie nas ku kolejnym wzniesieniom. W powietrzu wiruje zapach żywicy… Zachodnie ramię Szyndzielni wznosi się błękitnym garbem nad głęboką doliną Wapienicy. Dookoła niedojrzała jeszcze wiosenność wzgórz… Teraz już wszystko się zacznie…
Mijając starą chatę otoczoną złowieszczymi buczynami, wędrujemy w górę do schroniska, przecinając na skos senną łąkę spłowiałych traw… Wygląda, jakby zasnęły tu tysiące białych lisów, rozczochrane, pielgrzymujące z wiatrem… Czerwony dach schroniska…
Górski świat Beskidu rozłożył swe niebieskie ramiona… Pod szalonym drzewem wylegują się w słońcu śliczne gąski a my, nie zatrzymując się w schronisku, pożeglowałyśmy dalej, na Błatnią, niczym samotne lotnie…
Wiatr zaatakował nas na odkrytym terenie ze zdwojoną mocą. Zbijał z nóg, wiercił w oczach i ciskał dwoma bezwładnymi postaciami… Kurtka jako żagiel, kręgosłup jako maszt… Z nagiej kopuły szczytu sfruwamy niczym sterowce, odważnie stawiając czoła żywiołowi. Kaśka z pasją cytuje „Statek pijany” Rimbaude’a, co doskonale uzupełnia naszą aktualną sytuację. Gałęzie skrzypią swojsko nad głowami, od ziemi bije chłód… Ostatnie śniegi… Pastelowa zieleń młodej jedliny, srebro brzozowych pni, miedziany brąz i doskonała szarość karłowatych buków zlewają się w całokształt plastyczności lasu. Docieramy na Klimczok – po raz drugi tego roku.
Tabun miłośników sportów zimowych w przepełnionym schronisku zastąpiła garstka turystów a termometr wskazywał właściwą temperaturę:+12 stopni. Zdjęłyśmy narty (metafora); nadszedł czas odpoczynku.
Wracałyśmy zboczem Magury, Szyndzielnia i Kołowrót przypominały miękkie futrzaki, kuszące, by je pogłaskać. W dolinach, w ciszy odpoczywały popołudniowe wioski. Dróżki koloru ciepłego beżu wżynały się w błękitno-sangwinowe lasy. Jasne, wyblakłe polany – białe lisy – skojarzyły się Kaśce z polami uprawnymi. Zaraz potem opowiadała o poezji...
Dziwny się zrobił dzień – surowy i wietrzny, zupełnie nie wiosenny. Lasy posmutniały.
Przysiadamy na łące nad Bystrą. Panuje tu niepodzielnie cisza, spokój sobotniego popołudnia… Wyspa Magurki Wilkowickiej zmieniła szatę z zimowego, sennego błękitu, w powietrzu unosi się zapach… późnego lata?... Wczesnej jesieni?... Powrotu…
Spokój, mistycyzm wietrznych lasów, wyciszenie i wspólna wędrówka na w pół zamarłym światem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz