sobota, 18 kwietnia 1998

Równica, Trzy Kopce Wiślańskie
18 kwietnia

 


Wiatr nie był jedynym ścigającym nas zjawiskiem meteorologicznym. Tak naprawdę pojawiał się tylko okazyjnie. Za to już po kilku moich wspólnych wyprawach z Kasią stwierdziłyśmy jednogłośnie, iż najwyraźniej ściągamy na siebie deszcz. Wiosnę i lato przewędrowałyśmy nie tylko razem, ale i z deszczem w plecaku…
Dwa tygodnie po wietrznej żegludze na Błatniej postanowiłyśmy „przetrzeć” pasmo Równicy, począwszy od Ustronia a zakończywszy na Szczyrku. Różowe namiastki brzasku dodawały nadziei w powodzenie przedsięwzięcia.
Wiosna zdążyła już wydobyć prawdziwy koloryt z górskich lasów. Morze aksamitnych pasteli i szarość porannego nieba… Ptaki szalejące w koronach drzew… Bajkowe postaci świerków, osikowe młodniki, buczyny wzniesione z mgły…
Stromy szlak na Równicę wcale nie pomagał nam w złapaniu pierwszego oddechu. Bardzo sympatyczna sówka nawoływała nas spod szczytu. Po godzinie spod ustrońskich piramid dotarłyśmy do schroniska. Ze ścian szklanymi oczyma patrzyły zwierzęta (wypchane), pomiędzy nogami natomiast plątały się okrutnie spasione jamniki. Ale to nie był koniec zwierzaków na dziś…
Punkt widokowy przy parkingu (tfu! Asfalt w górach!). Rozlały się błękitne fałdy Beskidu Śląskiego… Czantoria tego dnia była naprawdę Wielka.


Katarzyna i Wielka Czantoria


Zielone kiście iglastych gałęzi zwieszały się nisko nad błotnistą ścieżką. Na jedną małą chwilkę zstąpiłyśmy w świerkową szkółkę; po przeciwległej stronie doliny Brennicy rozpoznałam czerwony dach schroniska na Błatniej.
Ostatkiem sił przed południowym drugim śniadaniem, przy odgłosie pił, dotarłyśmy na Orłową. Tam zaatakowały nas dwa wygłodniałe pieski. W gospodarskiej zagrodzie biegał biały jednorożec… Droga na Trzy Kopce…
Z nieba spadło trochę słońca a żółte polany uśmiechały się do nas z naprzeciwległych stoków. Znajomy, beskidzki krajobraz; wciąż taki sam, podobny niemal w każdym z miejsc… Ciche studium drzew, błoto mlaszczące zjadliwie pod naszymi stopami…
Postanowiłyśmy wykroić z wędrówki chwilkę w celu samorealizacji artystycznej, plener ów nie trwał jednak zbyt długo z powodu przenikliwego zimna. Na niebo natomiast wypłynęły obrzydliwe chmury… Po kilku minutach przyniosły deszcz. No cóż, co miałyśmy zobaczyć, zostało obejrzane… Zapiszczało w żołądkach, las rozryczał się echem pił mechanicznych…
W żółwim tempie osiągnięta Przełęcz Salmopolska. Droga ku deszczowej krainie wiecznych szarych mgieł. Poszum kół samochodów trących mokrą nawierzchnię ulic, odbijający się echem od zboczy doliny pomiędzy Malinowem a grzbietem Kotarza. Senny świat, nadchodząca kolejna fala deszczu i śliski wąż drogi na Biały Krzyż…
Niebo otwarło się i rozpłakało szarością. Znużenie ośmiu godzin wędrówki i ponad 20 km na liczniku.
Salmopol najpiękniejszy w strugach deszczu…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz