Odkrywania Beskidu ciąg dalszy. Zdobywanie pierwszych górskich doświadczeń. Z oczywistych powodów – okolicy najbliższej. Tym razem znowu pada na Beskid Śląski. Powoli rytuałem stają się spotkania z Kasią po szkole, pokój zaścielony nowymi, pachnącymi jeszcze świeżością mapami. I planowanie…
Tym razem we trójkę – Kasia, Ania M. i ja docieramy do wsi Radziechowy koło Żywca i wstępujemy na niebieski szlak. Powietrze późnego poranka przytłaczało. Wzniosłyśmy się nad radziechowskie „tarasy ryżowe” a nasz cel – Barania Góra wyrosła po drugiej stronie głębokiej, zielonej doliny. Daleka droga… Ośnieżony Diablak mrugnął do nas z dala…
Przysiółki pachnące dymem… Niebo pachnące zwiastunem deszczu… Zielony kleks Jeziora Żywieckiego rozlany wśród wzniesień Beskidu Małego… Płynęłyśmy przed siebie lasem płonącym sangwiną jodłowych pni. Oszałamiające wrażenie… Szłam wąskim jarem, głębią ziemi, pod wyciągniętymi dłońmi rudych jarzębin i myślałam wówczas tylko o jednym – że mogłabym tak iść – wprost przed siebie, bez celu… Tylko czasem przystanąć, obejrzeć się… kawałek ziemi wystarczy do szczęścia, jeśli się mocno do niego przyrośnie…
Pnie drzew przybrały odcień zgaszonego brązu a zieleń zamknęła nas w sobie. Hala Skrzyczeńska żeglowała pomiędzy drzewami, płowiała i złociła się w przedpołudniowym słońcu. Cicho wpłynęłyśmy na srebrne stepy Hali Radziechowskiej, zmąciłyśmy czystość sinych jeżozwierzy traw. Góry odcinały się błękitnym bastionem od szarzejącego nieba. Od Węgierskiej Górki nadciągali ludzie.
Magurka Radziechowska – obraz jak po przejściu kataklizmu. Posiniałe trupy drzew walały się dookoła, roztrzaskane korzenie straszyły, wyciągając ku nam poskręcane macki. Na tym stoku śmierci chwilowo gubimy szlak; wypatrzony w końcu po przełajowej przeprawie przez karczowisko.
Ciemny bór iglasty pochłonął nas, niczym kurtyna z ciężkiego aksamitu. Ogarnęła nas dysharmonia; powalone, druidyczne świerki burzyły idealny pion, w ramionach innych drzew spoczywały iglaste szaty zwieszonych gałęzi… Skałki porośnięte mchem i wężowidła korzeni sprawiające wrażenie, iż lada chwila ożyją pod stopami i pomkną z sykiem przed siebie…
Szlak od Magurki Wiślańskiej na Baranią nastrajał tak jakoś tatrzańsko. Brakło tylko sosen, kosówki i czarnych turni nad lasem. Oprócz zgrai turystów ścieżką wędrował również jakiś tajemniczy ptak, który pozwolił się nawet sfotografować. Pod szczytem natomiast przywitał nas wierny deszcz. Schroniłyśmy się pod parasolem gałęzi a w chwili przejaśnienia spojrzałyśmy z wieży widokowej na świat toczący się kulą stalowej szarości w nieznane, poza widnokrąg pozbawiony gór. Od strony Szczyrku świeciło słońce.
Droga powrotna. Magurka Wiślańska przyozdobiona jasnymi pieńkami wiatrołomów. Na tle poszarzałego świata nadawały otoczeniu smętny, nostalgiczny klimat pustkowia… Huknęło, zaburczało i zaczęła nas gonić burza… Zanim dotarłyśmy do „trójkąta bermudzkiego” na Zielonym Kopcu, deszcz rozszalał się na dobre. Woda kapała z rzęs i brwi, błoto mlaskało pod stopami a dziwaczne, obłędnie pomarańczowe drzewa odprowadziły nas na Przełęcz Salmopolską.
Gdyby ktoś teraz rzucił hasło „Idziemy!” – poszłabym… Długa wycieczka, dużo sił i optymizmu majowego… Dobry górski dzień…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz