sobota, 16 maja 1998

I rajd MKKT PTTK Zwardoń – Wisła
16 - 17 maja

Pierwsza wspólna wyprawa Młodzieżowego Klubu Krajoznawczo – Turystycznego zorganizowana została w ramach zlotu 125-lecia Towarzystwa Tatrzańskiego, Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego oraz PTTK, który odbył się 17 maja w DW PTTK w Wiśle Nowej Osadzie.
Nasz młodzieżowy KKT to dziecko pana Stanisława S., przemiłego historyka, wspaniałego przewodnika i przyjaciela. To pododdział bielskiego PTTK, do którego od miesiąca szczęśliwie należę.
 
 
 


Na start pierwszego rajdu pan Stanisław wyznaczył Zwardoń, dokąd dotarliśmy koleją w zaledwie 6-osobowym składzie. Na stacji w Zwardoniu, w strugach deszczu, zakapturzona szóstka ruszyła niebieskim szlakiem. U progu przysiółka Myto omal nie zostałam pokąsana przez złowrogo nastawionego przydrożnego pieska…
Zwardoń leżał u naszych stóp, od wschodu pokazała się grupa Zabaw, w tle zamajaczyła Romanka. Rachowiec i Oźna ucięte jak nożem… Resztę świata wypełniła miękka szarość… I ten zapach ziemi przesyconej wilgocią… Zapach deszczowego lasu, gdy mgły tańczą w koronach drzew… Dżdżysty tajfun wiruje nad głowami, by wreszcie połknąć świat i pogrążyć wszystko w bezdennej wilgoci… Słońce spojrzało nam w twarze dopiero w Koniakowie, po przepłynięciu Sołowego Wierchu. Czerwone błoto, jasność i optymizm. Chowamy peleryny…
Stromą ścieżką wspinamy się pod bezleśną Ochodzitą, z bieli deszczowych chmur powoli wyłania się znajomy beskidzki krajobraz. Błękitne wyspy ciągnące się niestrudzoną karawaną w nieskończoność, ku bladym horyzontom… Wyspy te dymiły bielą parujących lasów, tonąc w nieprzepastności, gdzieś tam… Krzyczały do nas żywą zielenią bukowych plam, to znów ciemnymi smreczynami… Spocone czoła, pierwszy ból w łydkach, idziemy dalej…
W Koniakowie obszczekały nas absolutnie wszystkie pieski; tu też przyszedł czas na odpoczynek przy kawie… Ze wzgórza Koczego Zamku rozciągała się 360-stopniowa panorama. Ramiona baraniogórskie rozpostarte na nasze przyjęcie… Wiatr popychał szare kłęby chmur i biegły szybko przed siebie jak stada kozic, zapominając już nawet o płaczu i już tylko za kołnierze spadały nam kropelki deszczu strącone z drzew…
Mozolna wędrówka asfaltem przez przysiółek Rdzawka. Grupa Raczy i Rycerzowej wyjrzała wreszcie ku nam. A potem był cudowny, mokry las świerkowy wyściełany jaskrawozielonymi borowinkami a ja nagle poczułam obecność nasiąkniętego deszczówką plecaka na grzbiecie…!
Od Karolówki na Przysłop prowadziło nas słońce. Barwy majowego lasu dudniącego życiem kontrastowały z ciszą bijącą od doliny, szelestem Czarnej Wisełki i nieśmiałym świergotem ptaków w rozkołysanych koronach drzew. Szarą płachtę nieba zastąpił błękit z przylepionymi doń kłębkami chmur. Schronisko na Polanie Przysłop… Tutaj zrzuciliśmy garby z obolałych pleców, nadszedł czas na posiłek i odpoczynek przy partyjce pokera.
Przy tym pokerze Zbyszek B. po raz pierwszy odezwał się publicznie, Pan S. z rozmysłem usiadł mi na torebce paluszków a Krzyś K., ministrant i organista nagle przypomniał sobie o jutrzejszej konieczności odwiedzenia Domu Bożego. Stanęliśmy  w obliczu faktu niezaprzeczalnego – niedzieli – i rozpoczęła się debata, do którego kościoła wierni chcą zawitać. Powstał problem: kiedy wobec tego na Baranią Górę? „Chodźmy teraz” – zaproponowałam i tak oto kilkanaście minut później wkroczyliśmy w poczerniały las… Byliśmy jedynymi istotami ludzkimi na tym zazwyczaj zatłoczonym szlaku. Ciemna paszcza boru świerkowego pochłonęła nas, rzuciła pod stopy korzenie… Powiało grozą… Łuna dogorywającego na horyzoncie zachodu przedarła się przez chochoły pociemniałych drzew i pastelowe światło rozlało się po szlaku, by po chwili równie prędko rozmyć się w krzywiznach lasu. Niebo otworzyło się i rozpłakało a mgliste duchy poczęły ciskać w nas drobinami śniegu z deszczem. Świat pożarły białe opary. Na szczyt od schroniska dotarliśmy po półgodzinie szaleńczego marszu. Biel zaatakowała absolutnie wszystko; wspinaczka na wieżę widokową rozmijała się z celem. 
Choć nie zapadł jeszcze zmrok, las pogrążał się w całkowitej ciemności. Krzyś rozprawiał niezmordowanie na tematy wszelakie, tudzież biegał lasem z lornetką w celu podpatrzenia leśnego ptactwa. W tępym zamyśleniu zbiegałam wśród śliskich korzeni. Chłód, który nas owionął miał w sobie coś z tatrzańskich wieczorów, niósł surowy powiew znad hal a powietrze zdawało się oddychać skalną ciszą…
Szybka kąpiel w zimnej wodzie (ach, schronisko na Przysłopie…), bosy spacer po betonie w nieogrzewanym schronisku i wreszcie cieplutkie odmęty śpiwora… 
O 7 rano pięści Pana S. niczym grom spadły na nasze drzwi. Po symbolicznym śniadaniu pogalopowaliśmy na Stecówkę. Zieleń lasu krzyczała dookoła. Z 45-minutowym wyprzedzeniem dotarliśmy do małego, drewnianego kościółka, spod którego wyszłam głucha na jedno ucho. Zamiast myśleć o mszy (Sylwia robiła to za mnie), patrzyłam w dal, ku „niebom płynnych pogód” („Miłość” – Krzysztof Kamil Baczyński) zatopionym w chłodzie wiosennego poranka. Jasne niebo i Beskid Śląsko-Morawski… Wspaniałe uczucie wolności – jeszcze przelotnej, uczucie zwiastujące nadchodzące lato… I przypomniał Mie się jego zapach… jeszcze nie czas…
 
 
 
Krzyś K. na Kozińcach

 
Mocna kawa na Stecówce. Koronki ostatnich mgieł odpływają w górę, deszcze mieliśmy za sobą. Na Kozińcach wiatr strącał krople z drzew, intensywność zieleni oszałamiała. Poza lasem horyzont ubrał się w wiślańskie pagóry. Stromy szlak kluczył wśród korzeni i głazów. Po górach i lasach rozbrzmiewały odgłosy imprezy w Osadzie. Nad huczacym wodospadem setki ludzi: turyści, przewodnicy w czerwonych swetrach, działacze, honorowi goście, TT, SOP i wielu innych… Z jubileuszowymi odznakami popędziliśmy przez Wisłę wprost na pociąg…
 
 
 

 
Jakie były moje odczucia po tej naszej wspólnej wyprawie MKKT? Na pewno pozytywne. Jestem pełna szacunku dla naszego opiekuna. Towarzystwo – w sumie nie znające się – rozkręciło się do pewnego momentu, ale brakło jakiegoś istotnego elementu. Zauważyłam pewne różnice w naszym indywidualnym spojrzeniu na istotę gór. I tylko mnie to zaciekawiło… Może rozumiem je jak nasz milczący satelita Zbyszek, Jak Krzysiek kochający Tatry za to, że go przerażają?...
Było zbyt krótko… Zbyt mało ciszy przetykanej szelestem traw, szeptem wód, szumem wiatru, niemym kołysaniem pochmurnego widnokręgu… (Aniu, jak może Ci przeszkadzać cisza w górach?...)
Coraz częściej myślę sobie, że odkrywam te góry po coś.
Niech się okaże…
 
 


 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz