niedziela, 7 czerwca 1998

II Rajd MKKT – Babia Góra
6 - 7 czerwca

Drugi rajd MKKT wyruszył na wędrówkę już 6 czerwca, w upalny późnowiosenny poranek. W pociągu do Żywca biedny Krzysiek dał pokaz modelowej alergii. Do Koszarawy dotarliśmy sporo po 10:00, umęczeni piekielnym ściskiem w autobusie.

 
Na odkrytym terenie słońce dawało się we znaki. Poczułam pierwsze objawy zasłabnięcia i odtąd to uczucie nie przestawało mi towarzyszyć. Pechowa była dla mnie ta wycieczka… Upał osłabiał nogi, naciskał na opuchnięte kolana, krew pulsowała w skroniach. W lesie bezlitośnie kąsały muchy. Połacie zieloniutkiego mchu kusiły, by zrezygnować z dalszej wędrówki na rzecz chłodnej sjesty w ich objęciach. Nic z tego, idziemy dalej…
Wyszliśmy na halę obszytą koronkami borowin i po raz pierwszy tego dnia spojrzałam na cel naszej wyprawy – Babią Górę wyrastającą ponad zielonym pasem Mędralowej zbrązowiałym monolitem. Łezka śniegu pod okiem Diablaka… Od południowego wschodu mrugnęły błękitne garby Gorców.
Przed nami Kolisty Groń. Umęczone buty kąpią się w potoczku, który spływa szlakiem. W dali paletą zieleni malują się doliny aż po wyspy Beskidu Małego. Jeszcze chwilka i dłuższy czas na wytchnienie znajdujemy pod cienistym bukiem na Hali Kamińskiego. Pan S. zapada w drzemkę i pochrapuje niczym dziki zwierz. Odpoczynek nie trwa więcej niż 90 minut, ruszamy ścieżką graniczną. Otoczył nas wysoki, świerkowo-jodłowy las. Tu i ówdzie kładą się krzewy malin. Cyl wychynął na granicy nieba i lasu i począł kusić niesfornego Krzysia. Za Przełęczą Jałowiecką wkroczyliśmy jednak na szlak prowadzący wprost na Markowe Szczawiny. Prawdę mówiąc brakło mi sił na kontemplację…
Wyszliśmy na szeroką polanę u stóp Małej Babiej. Potok szemrał wśród parkowej roślinności, którą z zapałem fotografował Krzyś. Rozsypane w dolinie ludzkie siedziby burzyły harmonię zieleni i błękitów okolicznych pasm. Na potężnym masywie Policy kładły się kleksy chmur, wgryzające się w niebieski monolit fantazyjnymi cieniami.
Wygodnym trawersem, z nieskalanym niebem zawisłym nad głowami, wędrowaliśmy starym lasem szemrzącym potokami. Olbrzymie, wiekowe świerki patrzyły na nas wyniośle. Inne już obumarły i teraz strzelały w niebo lśniące słońcem kikuty, bielejące niczym kość słoniowa szkielety. Kapelusze hub obsiadły martwe szczątki.
W schronisku powitał nas tłum, tu także zapadła ostateczna decyzja by jeszcze dziś odwiedzić Diablak, pójść Percią Akademików. Byłam zmuszona zrezygnować… W gardle szamotał się puls, czułam ucisk utrudniający oddychanie, Pan S. nie oponował.
 

Z drogi na Babią (fot. Kasia Ł.)

Nie jestem do końca pewna, dlaczego siły opuściły tylko mnie; było to wręcz upokarzające. Zawiodłam się sama na sobie, niemile zaskoczona. Trzeba się było otwarcie do tego przyznać…
Gdy cała szóstka poszła swoją drogą, zeszłam do schroniskowego bufetu na herbatę. Zaraz tez zauważyłam „sąsiada” z pokoju, samotnego turystę, który został dokooptowany do naszej grupy. Siedział w kącie; spytałam po prostu, czy mogę się przysiąść. Zgodził się ochoczo i od tej pory niemal cały wieczór spędziliśmy na rozmowach o wspólnych zamiłowaniach, górach i wszystkim innym. Nieznajomy, absolwent bielskiej Politechniki, nawet się nie przedstawił, podobnie jak i ja; ale też nie było to konieczne. Móc usiąść w schronisku z zupełnie obcą osobą, porozmawiać i pośmiać się – to fajna rzecz. Po wymianie doświadczeń kulinarnych miałam ochotę na szaszłyki, pizzę i fasolkę po bretońsku.
Zmęczony sąsiad położył się spać, usiadłam zatem przed schroniskiem, zdecydowana poczekać na MKKT. Zerwał się wiatr, zakołysał nocą, trzasnęły okiennice. Ciemność pochłonęła Ziemię. Ostatnie krople zachodu pulsowały wśród drzew… Wiatr przyniósł ich zapach… Noc otuliła mnie ze wszystkich stron… Blady sierp księżyca zawieszony nad groźnym, szumiącym lasem błyszczał spokojnie i złowrogo… Około 22:20 zauważyłam sześć znajomych postaci wynurzających się z ciemności. Wrócili.
 

Schronisko im. Hugona Zapałowicza na Markowych Szczawinach


O poranku garnuszek zupy grzybowej, kawa, spłoszony sen… Kolejny gorący dzień… Wczorajsze drzewa zachodu zzieleniały, tańcząc z chłodnym, orzeźwiającym wiatrem. Czerń nieba nad jeszcze czarniejszym lasem ustąpiła miejsca świeżemu błękitowi. Przycupnęłam z Kasią przed schroniskiem… Wiatr niósł ze sobą świeżość i życie… Była pewna magia zarówno w nocnym kołysaniu gwiazd, jak i w słonecznym poranku… jest szczególny czar u stóp Babiej Góry, przy schronisku przycupniętym w ciszy świerkowych lasów… Długo w noc turyści śmieją się przed schroniskiem, by powędrować z latarkami tuż przed świtem, zdążyć na wschód słońca na Diablaku… Szczególne miejsce…
Czas ruszać w drogę powrotną do Zawoi Markowej. Znajoma ścieżka. Babia Góra wyrosła nad nami potężna, groźna, majestatyczna. Żar lał się z nieba. W Muzeum BPN-u moją uwagę przykuł maleńki, podświetlany obrazek w rogu makiety Diablaka – Tatry o wschodzie słońca…
Mogło by się wydawać, że w Zawoi przygoda dobiegła końca, tymczasem czyhał na mnie prześladowczy omen stacji PKP w Suchej Beskidzkiej. Ostatnio wyjeżdżając stąd zgubiłam śpiwór. Kasia i ja rozstałyśmy się tutaj z MKKT, zdecydowane wracać przez Kalwarię pociągiem Zakopane-Kraków. Śmieszny, czerwony pociąg, wewnątrz powiało luksusem.
Kalwaria Lanckorona. Usiłujemy wydostać się na peron. Zatrzaśnięte drzwi… Pędzimy do drugich… Te również się nie otwierają! Sygnał odjazdu… Pociąg rusza a my w nim… Panika w oczach… „Dzień dobry, bileciki proszę!”
Napadłyśmy na biednego kanara, który z niedowierzaniem sprawdził jedne i drugie drzwi, po czym stwierdził, że pociąg zatrzyma się dopiero w Skawinie!!! Zdecydowałam się na zastosowanie terroru i tak oto okupowałyśmy przedział służbowy. Szczęściem kanar zatroszczył się o nas i specjalnie zatrzymano skład na stacji „szczere pole” celem wsadzenia nas prosto do pociągu na Kalwarię. Mały człowiek w mundurze otworzył nam drzwi i zwrócił wolność. W osobowym miło słuchało się komunikatu CB o nas samych (celem usprawiedliwienia nieplanowanego postoju pospiesznego „Rysy”. Widać los tak chciał, że wtenczas otworzyłam butelkę Tymbarka. Napis na kapslu głosił: „Ale heca!” Bez komentarza…
Sklejone i umęczone, senne i spocone, tworząc monolit z plecakiem i ubraniem, dotarłyśmy do domu. Wielkie góry zostały za nami…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz