piątek, 26 czerwca 1998

Szpiedzy z Krainy Deszczowców
24 – 26 czerwca
Beskid Żywiecki



Nadszedł czas na planowanie wakacji. Lato iskrzyło się w pełni i każdy kolejny dzień dodawał nadziei, energii, napawał optymizmem. W czerwcu mój pokój przekształcony został Sztab Generalny, gdzie nad wysłużoną mapą Beskidów siadłam Katarzyną i tak rozpoczęły się przygotowania do pierwszej trzydniowej wyprawy, którą miałyśmy wspólnie poprowadzić. Narodziły się śmiałe plany zupełnie wówczas egzotycznych, przynajmniej z nazwy, Gorców, Bieszczadów, Pienin, Tatr… Mapy, przewodniki i szkice zaścielały podłogę. Plany, plany, plany… Ile z nich wyszło w ciągu tegorocznych wakacji?.
 
Dziennik pokładowy, dnia 24 czerwca, środa
 
Wyruszamy w 8-osobowym składzie. Nasilająca się mżawka nie jest powodem, dla którego mielibyśmy przełożyć dawno zaplanowany wyjazd; odwołanie w ogóle nie wchodziło w rachubę. Kierownictwo wycieczki spoczęło na barkach Katarzyny i moich. Spoczęło wraz z plecakami wypełnionymi po brzegi… I znowu sprawdził się przesąd dotyczący naszych wspólnych wypraw z Kasią – groźba deszczu wisząca w powietrzu…
Pomimo kłopotów technicznych PKP, docieramy jednak do Zwardonia i stamtąd prowadzą nas znaki czerwone. Wraz z pierwszym wzniesieniem pokonujemy rozgrzewkowe zmęczenie. Po prawej stronie ciągnie się niewidoczny pas graniczny, o którym przypominają czasem wyglądające z gęstwy zieleni słupki. Mijamy „Dworzec Beskidzki” i nagle uśmiecha się do nas przedpołudniowe słońce a kolory nieba nabierają wyrazistości. Pierwszy przystanek – śniadaniowy – pod Chatką Studencką na Skalance. W tle maluje się pobliska dolina i wypływające ponad nią wyspy okolicznych pasm. Szalony drogowskaz mówi nam: Turbacz 6-8 dni, Babia Góra 5 dni, Tarnica 28 dni…
Idziemy wzdłuż granicy, mijając ostatnie zabudowania i teraz istnieją już tylko lasy, przecinki i nieśmiały deszczyk bawiący się w chowanego ze słońcem. Humory dopisują, nikomu nigdzie się nie spieszy, plecaki przyrastają do ramion. Idziemy świerkowymi młodnikami a lusterka deszczowych kropel rozbijają się na naszych dłoniach, spadają za kołnierze i muskają policzki, gdy nieopacznie potrącimy kiście zielonych igieł. Długowłose polany i lekka, pachnąca mgła przeczesująca słodycz powietrza, wplatająca wstążki szarości w warkocze traw… Świerkowy las i błotnista, wąska ścieżka prowadząca jego skrajem… Strzelista harmonia, idealność pionu, tego dnia błoto miało tysiąc kolorów a ściółka intensywny sangwin owy odcień…
Opadły mgły a na niebo wypełzły żółwie chmur. Żywa zieleń borowin wypełnia głębiny źrenic. Wąskie trawersy wznoszą się łagodnie, aż do Przysłopu Wielkiego, gdzie nagle otwiera się przed nami widnokrąg… Przystanęliśmy na zboczu wiatrołomów. U naszych stóp domki skupione równomiernie wzdłuż drogi. Pasmo Będoszek wyrasta z doliny, w której mieszkańcy oddają się poobiedniej sjeście… Jeszcze godzina – dwie drogi przed nami… Ale za to jakiej drogi!
 
 

 
Deszcz, który złapał nas w swoje szpony, był na tyle mściwą bestią, że uczynił to przed najgorszym odcinkiem trasy i na tyle litościwą, że nie przybrał rozmiarów ulewy. Zakładamy peleryny i mozolnie pniemy się w górę stokiem Wielkiej Raczy, której kopuła spogląda ku nam zadziornie. Wąska ścieżka kluczy wśród gęstego maliniaka i trzeba uważać, by na skraju lasu nie pośliznąć się na świerkowym korzeniu. Ciągniemy się jak na skazanie, ale dzięki temu po sześciu godzinach marszu z plecakiem, łatwiej pokonać ostatnie podejście. Co prawda Kasia znowu się rozpędziła i widzę ją teraz daleko na przedzie, maszerującą zamyśleniu bezleśnym wzniesieniem szczytowym. Przyspieszam ku odmętom śnieżnej bieli… Schronisko…
Rozpanoszyliśmy się w 14-osobowym pokoju, obwieszając parapety i łóżka skarpetami i mokrą odzieżą. Nadszedł czas na upragnioną chwilę zmycia siebie potu i zmęczenia oraz ciepłą kolację. Wieczoru dopełnia zabawa z niezwykle wojowniczym małym kociakiem, którego jakimś cudem nareszcie udaje się uśpić. Krajobraz za oknem zatonął w deszczu i we mgle. Dzień skończył się…
 

Dziennik pokładowy, dnia 25 czerwca, czwartek
 
O świcie spojrzałam w okno półprzytomnie z piętra łóżka i ujrzałam pogrążony w półśnie świat… Jakby kto złotym mieczem przeciął na pół senną kopułę nieba… W niewidoczne doliny wlały się skłębione chmury, obejmowały je błękitne ramiona górskich pasm, lecz stalowe kotary niebios trwały zasłonięte i niewzruszone. Nie miało być bajecznego wschodu nad Utopią…
Deszcz ponownie powitał nas o poranku; zdecydowaliśmy jednogłośnie, że pomimo wszystko będziemy trzymać się planu i w dniu dzisiejszym dotrzemy na Rycerzową. A jednak z żalem opuszczamy Wielką Raczę, która jako punkt widokowy nie posłużyła nam również dziś.
Szeleszczący pelerynami orszak maszeruje zatem błotnistymi, mlaszczącymi ścieżkami, ku mglistej dali i nieznacznie wyłaniającym się z niej kolejnym wzgórzom. Po godzinie woda chlupoce nie tylko wokół nas, ale właściwie każdy ma już w butach swoje prywatne jezioro. Kluczymy wygodnymi trawersami, łagodnie wspinając się, bądź ześlizgując ze zboczy. Ośmioro łyżwiarzy figurowych na błocie w programie dowolnym. Mokre źdźbła traw prześlizgują się po butach i nogawkach spodni, które można już wykręcać. Soczyste borowinowe krzewinki kuszą świeżością zieleni. Gałęzie drzew chłoszczą twarze zakapturzonych Szpiegów z Krainy Deszczowców…
Docieramy do Przełęczy Przegibek. Milknie poszum kropel na płaszczach i gdy wychodzimy na skraj przysiółka, omal nie przetaczając się po salamandrze plamistej, deszcz wsiąka bezpowrotnie w najgłębsze zakamarki nieba. Przecież mówiłam, że dziś będzie pogoda!
Na Przegibku tłum, który najwyraźniej przeczekiwał i teraz się przerzedza. Szybka zmiana garderoby i podreperowanie budżetu konsumpcyjnego. Śmieszne zajście, gdy Kasia nagle zaoferowała się kupić dla wszystkich papier toaletowy, ale pan w bufecie zrozumiał, że chodzi o papier do chleba.”Nie, do pupy!” –uświadomiła Katarzyna nie tylko zdezorientowanemu panu, ale też wszystkim dość gremialnie jeszcze w Sali jadalnej zgromadzonym. Pomimo starań, nie doszło do porozumienia i zakupu strajtaśmy nie dokonano…
Pierwszy widok przed schroniskiem to krajobraz wyostrzający się w promieniach słońca. Jak na komendę, żywioł wstępuje nasze towarzystwo. Ponownie wychodzimy na szlak. Wraz z Kasią prowadzę sześcioosobowy chór, który na trawersie przez piramidę Bani dostaje zadyszki, ale ze śpiewania nie rezygnuje. Stromo docieramy na małą polankę, gdzie atakują nas słowaccy snajperzy (czyt. muchy). Jeszcze tylko dwa wzniesienia… 
Idziemy lasem, ruchomymi bagnami, pojawiają się ludzie. Rozpoczyna się ostatnie tego dnia podejście pod szczyt Wielkiej Rycerzowej, który piętrzy się dumnie ponad granicą lasu. I nagle niespodzianka, okrzyk zgrozy i euforii. Przed nami wyrasta pionowy fragment zbocza i nie ma innego przejścia – trzeba wdrapać się po tych skałach. Zbolały okrzyk idącego jako pierwszy Mariusza mówi nam wszystko – ciąg dalszy, o wiele bardziej prostopadły do podłoża. Poczułam się jak w Tatrach.
Pod samym szczytem daję widowisko z Marcinem; podczas gdy niemal leżę na ziemi (co przy obecnym nachyleniu podłoża nie należy do rzeczy trudnych) a on usiłuje wydobyć z mojego plecaka aparat fotograficzny. Nie udaje mu się, natomiast całe towarzystwo zgromadzone powyżej ma setny ubaw. Podobno prezentowaliśmy się dość niedwuznacznie…
Po pokonaniu karkołomnego odcinka, kamienistą ścieżką wśród borowin docieramy na szczyt Wielkiej Rycerzowej. Górska otchłań majaczy w dali a my wychodzimy z lasu na szeroką polanę. Tak, to już tutaj… Przed nami rozległa przestrzeń, z której powoli wykluwa się krajobraz. Skrawek lasu w dole przesłania bacówkę. Ludzie jak mrówki… Biegniemy zielonym siodłem ku wytchnieniu…
 



Po posiłku złożonym głównie z zupek chińskich, grzmieliśmy w jadalni, obok ktoś planował ognisko. Nam się nagle też zachciało ogniska, zabrakło jednak kiełbasek. Ostatecznie wyszliśmy z bacówki na spacer. Bierzemy aparaty, warsztaty plastyczne i zdążamy w teren. Wieczór cudownie rozkwita dookoła, gdy siedzimy na Hali Bukowinie, oganiając się od pożerających nas muszek. Chmury gromadzą się i piętrzą ponad górami. Na horyzoncie wyrósł Diablak. Iza – Zawojanka – pomachała tacie… Przepiękny koniec dnia w spokojnym górskim zakątku…
Szybki szkic bacówki i podniosłam głowę ku południowi. Stały tam – pogodne i roześmiane, jaśniejące gamą wieczornych pasteli, znajome i potężne, nieoczekiwane – Tatry… Przyozdobiły widnokrąg nieśmiało a wieczorne słońce pomalowało je na niebiesko, różowo, fioletowo…
 
 

 
Pobiegłam wraz z Gośką na Małą Rycerzową. Tam szerokim łukiem położył się u naszych stóp cały Beskid. Niebo płonęło ogniami zachodu i był to jeden z najpiękniejszych wieczorów, jeden z najcudowniejszych widoków… Dobrze było zostać w górach na noc, nie schodzić w doliny, kiedy ten spektakl miał miejsce… I tak sobie stoimy z Gośką u progu pożaru a purpurowe deszcze zalewają doliny, grzbiety, przełęcze i łąki… Przybywa reszta Deszczowców i patrzymy razem jak słońce kryje się za lśniącym parawanem i dzień kłania się nocy… A potem krajobraz rozpływa się w szarościach a my wracamy do bacówki, boso biegnąc po rosie…

Dziennik pokładowy, dnia 26 czerwca, piątek

Dzień przeznaczony na powrót. Tajfun słońca wymiata doliny i Tatry chwilowo znikają z powierzchni ziemi. A gdyby wrócić tu zimą? Kaśka kiwa głową. Sesja zdjęciowa w znajomych borowinach Małej Rycerzowej i muchy – najwierniejsze przyjaciółki człowieka. Namioty chmur rozłożone na zielonych połaciach gór…
I znowu piękne ścieżki, tak bardzo podobne do tych, które nas tu przywiodły… Łąki pełne kwiatów, oczy pełne słońca, my – dopasowani do plecaków… Niesamowite zharmonizowanie z otaczającym światem… Uczucie wolności spijanej z gór małymi łyczkami…
Docieramy do przysiółka Mlada Hora, gdzie w schronisku PTT zaplanowaliśmy krótki odpoczynek. Bardzo mili gospodarze, przeglądamy księgi pamiątkowe, pobyt przedłuża się. Kaśka rysuje ośmiogłowego smoka, czyli nas. 12:45, wyruszamy ponownie do Rajczy. Zostawiamy za sobą Rycerzową i wchodzimy w las. Ścieżka wiedzie jodłowymi młodnikami, przez ostatnie błota. Myślę sobie, obserwując potężny masyw Muńcuła, że dopiero dziś tak naprawdę wakacje dały znać o sobie. A ja nagle chcę zawrócić i nie opuszczać tych gór i ścieżek…
Dobrze, że tych gór pewnie nigdy nie zabraknie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz