środa, 8 lipca 1998

Kraj deszczem płynący
8 - 10 lipca
Gorce

 "Gorce chmurne i dżdżyste, zielone manowce,
smreki, szałasy kryte sczerniałymi deski,
piargi, liche kartofle i chude owieski,
musujące potoki i skubiące owce
Kraina mokra, chłodna i wiecznie zziębnięta (...) 
holofieniem góralskich głosów zachrypnieta,
chociaż szyje wzgórz swoich owija w mgieł szale,
gdy samotnie, odludnie turlikają hale..."

Leopold Staff - "Gorce"

Plan odwiedzenia Gorców narodził się w mojej łepetynie zupełnie przypadkowo i na długo przed rozpoczęciem wakacji. Postanowiłam zainteresować nim Kaśkę. Udało się. Po raz kolejny Sztab Generalny zwołał kilka posiedzeń nadzwyczajnych; opracowałyśmy ostateczny plan wędrówki i zebrałyśmy 7-osobową drużynę górskich współzapaleńców.
Dnia 8 lipca wyruszamy koleją do Nowego Targu. Pogoda wyjątkowo niepewna a w Kokoszkowie cisza niemal tatrzańska… Inne domy, inne wzgórza; oglądamy z nich panoramę Nowego Targu rozłożoną u stóp gór. Czerwone dachy, mosty nad Dunajcem, mglista dal, w której kryją się Pieniny…
Akwarelową panoramą wędrujemy na oślep ku Turbaczowi. Szlaki są tragicznie oznakowane. Na każdym rozstaju dróg idziemy na wyczucie, prosto przed siebie, opychając się soczystymi poziomkami, borówkami napęczniałymi słodkością, zbierając grzyby i usiłując uniknąć kąpieli błotnej. Grupy zwiadowcze odłączają się w rozwidleniach ścieżek. Gdzie my jesteśmy?... Bezskutecznie poszukujemy szlaku; robię za nawigatora. Udało się zlokalizować dojście do niebieskiej ścieżki na Bukowinę Waksmundzką.
Macki błota wciągają nas w swe odmęty a gałęzie łapią za kostki. Nic dziwnego, że nagle ląduję na kolanach a ciężar plecaka robi swoje i mam pół czoła utaplane błotem. Chwała Allahowi!
Pojawiły się dawno wyglądane szałasy, które od tej pory niemal bezustannie towarzyszą nam w wędrówce. Nieśmiało zza mglistej firanki wyłania się pasmo Lubania, fragment Pienin i dolina Dunajca Chwila na kontemplację, odpoczynek. Chłodne biczyska sieką zmarzłe powietrze – nadchodzi mżawka. Zimnymi borowinami, przez błotne grzęzawiska, wspinamy się grzbietem Bukowiny Waksmundzkiej na Turbacz. Teraz niebieskie znaki powtarzają się co kilkanaście metrów. Słychać jak śmieją się dzieci na polanach po drugiej stronie doliny… Puste, czarne od deszczu szałasy, fałdy gór nieznacznie odcinające się na tle nieba…
 



Turbacz. Schronisko przypomina zajazd na Kocierzu. Zbyt wielkie, zbyt przestronne i pozbawione typowo bacówkowej atmosfery. I ludzie – zdawało by się – też przez to inni; jakby nawzajem nieobecni…
Korzystamy z miejscowych komfortów: suszarni i prysznica z ciepłą wodą. Za oknem uśpiona Długa Hala, po chwili szyby pokrywają się białą farbą mgły. Koniec widoków na dzień dzisiejszy.
Kolacja, odpoczynek, nieudane próby zaśpiewania czegokolwiek przy akompaniamencie mariaszowego „Gibsona” zakończone alternatywnym wejściem wokalnym Marcina. Zapach grzybów nawlekanych na nitkę i łzawy chłód przywodzą na myśl jesień…
Tej nocy materac miał wielce osobliwy kształt…

Dzień drugi. Wędrujemy halami – rosowiskami kwiatów – a mgławice gonią nas, obrzucając mściwie kroplami deszczu. Świat rozpłakał się na dobre, dziś jednak liczy się tylko dotarcie na Hawiarską Kolibę.
Trochę inne te Gorce niż nasze góry. Linie grzbietów wyostrzone kępami świerków. Hale i polany jak jasne jeziora rozlane na stokach a pod szczytami tylko czasem dach szałasu zaprzeczy absolutowi dzikości. Wioski skupione w dolinach w nienagannym porządku a ukwiecone łąki to najcudowniejsze zakątki Gorców… Mają odcień wszystkich roślin wkołysanych w otchłań traw. Maja zapach tysiąca roześmianych kwiatów. I te kwiaty kryją w sobie jakieś szczególne piękno, wysublimowany wdzięk, radość życia ogłaszaną w wyjątkowo intensywnych barwach… Najpiękniejsze na świecie purpurowe koniczyny…
Gorczański Park Narodowy. Przemierzamy chlupoczącą Długą Halę znikającą w szalonym wirze pędzącej mgły. A jeszcze przed chwilą była niczym akwarelowy obrazek. Turbacz pożegnany na dobre…
Świerki jak żebracy, brodate zielonymi porostami, przygarbione jakby deszcz przyginał je do słotnej ziemi. Ponury, piękny las pachnący błotem i woda spływająca ze wzniesień wprost pod stopy. Mokry chłód… Ciepła herbata na rozgrzanie… Ostatni fragment drogi pokonywany żółtym szlakiem. Wychodzimy na siodło, którym płynie mokra hala i nagle z szałasu na zbocze wytaczają się białe i czarne kulki owiec…
Puste góry. Jedynie dwoje ludzi napotkaliśmy na szlaku… Wracali z Hawiarskiej Koliby.




Młode brzozy targają nas za włosy, przedzieramy się przez dzikość rozwleczeni w długim pochodzie. Daleko z przodu słychać śmiech – Marcin właśnie zwieńczył swą wędrówkę obfitą kąpielą błotną. Wzgórza wytaczają się z mglistej wilgoci. Zwycięskie okrzyki czoła pochodu – złota chatka przyklejona do zbocza wyszła nam naprzeciw. Przeskakujemy huczący potok…
Hawiarska Koliba – pachnąca deszczem i dymem, rozbrzmiewająca śmiechem, tonąca w gwarze chata studencka AGH. Upchnięci przez gospodynię Aśkę w nieopisanie zabałaganionym pokoju, usiłowaliśmy wysuszyć sztywne od deszczu ubrania nad piecem, w efekcie czego w zadymionym pomieszczeniu można było siekierę zawiesić. Tak skomplikowana operacja nie miała szans powodzenia. Zamiast się suszyć, zarekwirowaliśmy cały stół, celebrując posiłek. Spoczął na nas ciężki wzrok pewnego brodatego, pozytywnie nastawionego człowieka.
- Szedłem kiedyś z synem przez Beskid Niski – opowiada brodaty – i zachciało nam się pić. Patrzę – szałas, w środku góral z jednym zębem. Mówię małemu, żeby lepiej został na szlaku. Idę, pytam górala, czy można kupić trochę mleka. Góral zniknął w chacie, przyniósł coś w garnuszku i mówi – „Pij!” tak oto po raz pierwszy w życiu skosztowałem bryndzy… Nagle facet pyta: „Ka mos babe?” Ja na to: „Baba w domu, tam jej miejsce” Góral się rozpromienił, poklepał mnie po ramieniu i tak oto zostałem jego kumplem.
Wczesnym wieczorem chatę wypełnił zgiełk. Wrócili harcerze, przewrócili kuchnie do góry nogami, zapaskudzili ją doszczętnie, po czym rozproszyli się w terenie zostawiając cały ten syf. Optymistycznie niebieskie niebo zapanowało przez moment nad kłębami chmur. Nietoperze wariowały tej nocy…
„Szczęśliwym trafem zaliczyłam się do piątki upakowanej na trzech materacach, w efekcie czego rano czułam się jak deska surfingowa. Przy śniadaniu powitała nas mgła, która w końcu wypluła kolejne fontanny deszczu i tak oto zapadła ostateczna decyzja o wcześniejszym powrocie. Na dzień trzeci zaplanowaliśmy bowiem najdłuższą trasę – na Lubań – marsz w przemoczonych ubraniach, w strugach deszczu, uznaliśmy za niezbyt dobre rozwiązanie. Jedyną, która nie chciała wracać była Kasia – wędrowiec niezłomny… Hawiarską Kolibę pożegnaliśmy rozgłośnie.
Za brudnym oknem autobusu przemykały zielone, poszarpane wzgórza, regularna gładkość kratkowanych pól, głębokie, pociemniałe doliny… Ostatnie zabudowania gorczańskich wiosek, pierwsza senność… Niewidzialne Pieniny, rozdmuchany przez uparte mgławice zarys Trzech Koron, przygarbiony kształt ruin zamku w Niedzicy, dolina Dunajca gdzieś w odległej szarości…
Słońce zaświeciło w Nowym Targu. Za szybą pociągu witają nas znajome, radosne Beskidy. Koniec przygody z gorczańskim światem tego roku…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz