poniedziałek, 27 lipca 1998

Za granią grań
27 – 30 lipca
Tatry Zachodnie

 



Moje tegoroczne spotkanie z Tatrami było na tyle nieuchronne, na ile jasnym stał się fakt, że nie przeżyję roku bez fizycznego kontaktu z nimi. Bo rzucać im tęskne spojrzenia poprzez doliny to nie to samo, co stać w samym sercu kamiennego kręgu i przeżywać te góry w sobie i dookoła siebie.
Skromne uczniowskie budżety nie pozwoliły nam – sześciorgu uczestników tej czynno-biernej wyprawy pozostać dłużej niż kilka dni. Dodatkowe scysje i nieporozumienia na tle towarzyskim, o których wspominać tutaj nie będę, wpłynęły na decyzję wcześniejszego powrotu, w efekcie czego moje tatrzańskie wakacje ’98 zamknęły się w przedziale czterech dni. A jak wyglądały?...
Podróż pociągiem nie należała do najprzyjemniejszych. Stłoczeni pomiędzy przedziałami, mijaliśmy kolejne pasma górskie… Za Nowym Targiem pędziliśmy już tylko na spotkanie Tatr. Ich potężny, skąpany w płynności słonecznego dnia bastion wyrósł nagle za brudną szybą i zielonymi garbami Podhala.
Zakwaterowanie dosłownie znalazło nas samo. Dobre warunki za przyzwoitą cenę, nieopodal wylotu Doliny Małej Łąki. Na dzień dobry – Śpiący Rycerz powitany z balkonu. Patrzyłam na kolorowe figurki ludzi przemykające Drogą Pod Reglami… I już wkrótce, po krótkim odpoczynku, dołączyłam do nich…
Wielki tatrzański dzień spłynął na mnie, gdy u boku Kaśki wędrowałam tym zupełnie innym, lepszym światem, jakby wyssanym z zielonej kropli rosy. Chłonęłam żywiczne tchnienie czystych lasów, powietrza jeszcze po nocy przesyconego wilgocią… Znajomy kształt zachodniotatrzańskich szczytów, znajomy zapach słońca…
W Dolinie Kościeliskiej uderzyły w nas fale turystów powracających z ornaczańskiego schroniska. Minęło południe i byłyśmy dwoma z nielicznych osób wędrujących w przeciwnym kierunku…
Nad Smreczyński Staw prowadzi ścieżka wśród znajomych wężowideł korzeni. Zza drzew wyglądają chytrze podmokłe łączki. Dookoła stawu otwierają się miękkie ramiona sitowia, słońce rozlewa leniwe cienie w popołudniowej, gładkiej tafli. Zbyt wielu tu ludzi… Gwar burzący naturalną ciszę, pomimo zakazu ktoś błądzi w pociemniałych smreczynach; słychać trzask łamanych gałęzi. Kiedy tatrzański dzień powoli chyli się ku końcowi, polanka przy Smreczyńskim pustoszeje. Ciepło dogasającego dnia przeplata się z chłodem nadciągającego wieczoru. Cisza jest tak doskonała, że przenika mnie bezszelestnie i tylko słychać warczące wśród sitowia ogromne ważki – smoki migocące w blasku blednącego słońca…




Kaska rysuje, ja wpatruję się w krajobraz rozmyty ponad ostrym zarysem czarnych świerków. Jest Ornak rozmyty w pociemniałej tafli stawu, jakby świat pękł na pół, jakby ktoś skleił dwa lustra. Właśnie po Ornaku wyniesionym pastelową szarością ponad doliną spieszą ludzie – widzę drobne plamki wędrujących grzbietem postaci. Niebo zmienia kształt i koloryt, daleko nad Hlińską Przełęczą cichym pomrukiem rodzi się burza…
Odezwała się mowa gór – milczenie, a wszystko ustało się w nim na te kilka godzin całkowitego oderwania na tym skrawku ziemi błogosławionej grzmotem… I nostalgiczna łagodność rozmywających się w wieczornym przedśpiewie grani zachodniotatrzańskich…
Kaśka dokończyła rysunek i powoli wróciłyśmy do doliny. Srebrzysty jaszczur warczał w spienionej toni potoku. Teraz, uzbrojone w latarki, ruszyłyśmy na podbój jaskiń kościeliskich…






Wąską, kamienną ścieżką wydrapałyśmy się pod skałki skrywające w sobie ciemne komory. Powiało chłodem, powietrze przesycała wilgoć pachnąca wapieniem. Światło naszych latarek rozdarło mrok zamknięty w szorstkich ścianach Jaskini Mylnej. Przedsionek niemalże po kilkunastu krokach zmusił nas do pokłonienia się Allahowi… Zaczęło się… Pełzanie na kolanach, tudzież w szalonym rozkroku, w pozycji rozdeptanej żaby – kończyło się zazwyczaj nabiciem guza na nisko zawieszonym stropie bądź wznieceniem fontanny błota, kiedy but obsuwał się ze zdradzieckiego podłoża wprost do kałuży. Dużo smiechu…
Dłonie przyrastają do zimnej szorstkości skał. Latarki poszukują oznaczonych korytarzy. Wąską półką prześlizgujemy się nad jedną z komór; do przytrzymania łańcucha przymocowanego do ściany każda z nas ma tylko jedną wolną rękę. I znowu pełzanie w miękkim wapieniu… Na koniec pamiątkowe zdjęcie w gardzieli jaskini i światło latarki gaśnie…




Opuszczamy Mylną, uderza w nas powiew ciepłego wieczoru. Wracamy do Kościeliskiej, ale i tym razem nie obeszło się bez skoków w bok. Żółty szlak odprowadza do jaskini Smocza Jama… Wąwozem Kraków, romantycznym rumowiskiem omszałych głazów, dobrnęłyśmy pod jaskinię, gdzie powitała nas drabinka wyprowadzająca na półkę skalną, z której zaczynały się dalsze gimnastyki. Wdrapując się po klamrach i czepiając rozkołysanych łańcuchów, ostrożnie stawiam stopy na wapiennych gzymsach. W końcu, lekko oszołomiona, staję u boku przodowniczki Kaśki u wylotu jaskini.
Jest to raczej dziura w ziemi, do której sprowadza zaopatrzona w łańcuch platforma skalna. Styl, w jakim obie pokonałyśmy ten stromy, niemal zupełnie pozbawiony punktów zaczepienia odcinek, zasługiwał nie tylko na uwiecznienie na taśmie video, ale wręcz na nagrodę grotołazów roku!
W 1/3 długości platformy Kaśka zdecydowała się nagle schodzić tyłem do podłoża, w efekcie czego po prostu zjechała w głąb jaskini na siedzeniu. Błędny głos z wnętrza komory oznajmił, że przeżyła… W przedziwnej pozycji; na w pół wisząc, na w pół leżąc plackiem na pokrytej błotnistą mazią skale, usiłowałam rozplanować każdy kolejny krok. Wreszcie z rozmysłem wykonałam figurę w stylu szpagatu; palce przyrosły do zimnego łańcucha. Niezmiernie mi się te sztuki podobały, zrezygnowałam ze wspinaczki wstecznej na rzecz ześlizgiwania się w dół na butach wzdłuż łańcucha. Takim oto sposobem dołączyłam do Kasi i obie znalazłyśmy się w ciemnym wnętrzu Smoczej Jamy. Niewątpliwie atrakcje akrobatyczne były najciekawszym aspektem jej zwiedzania…
Daleko za górami płomieniał zachód, nad Raptawicką różowiała jego łuna. Świat tatrzański zasypiał powoli, oglądałyśmy go z przemierzanych łąk. Było tak pięknie i cicho, tak doskonale pusto… Trochę złowrogo, gdy wędrowałyśmy drogą pod ciemnymi smreczynami, Kaśka śpiewała swoje piosenki a potok szeptał coś niezrozumiale pod kopułą zapadającej na ślepotę nocy. Owce pędzono na noc do bacówek – pobrzękujące dzwoneczkami, stłoczone w wielką, wełnianą kulkę pobekiwań… Nietoperze szalały nad naszymi głowami… Poczerniał świat…
Światła Butorowa i Gubałówki mrugały ku nam, lasy straszyły diabelską ciemnością, reflektory samochodów oślepiały. Mariusz i Marcin wyszli nam naprzeciw. Ulicą dotarliśmy na kwaterę, gdzie toczyły się zaciekłe spory nad mapą (z latarką, przy włączonym świetle) mające na celu zidentyfikowanie trasy naszej wędrówki (martwili się, gdy się ściemniło a nas ani widu, ani słychu).
Dzień turystyczny dopełniony…

Poranek przybrał niezbyt optymistyczne barwy – chłodna, deszczowa noc pozwalała snuć jednoznaczne domysły. Uzbrojeni w peleryny, herbatę w termosach i nadzieję na słońce – Kasia, Marcin i ja wstąpiliśmy na szlak. Czekała nas dziś długa droga. Spod stalowej płachty nieboskłonu wołał Starorobociański…
Od Kościeliskiej maszerowaliśmy Ścieżką Nad Reglami i przyznam szczerze – nie był to najszczęśliwszy wybór. Zanim dotarliśmy nią do Chochołowskiej, wykorzystaliśmy pierwsze zapasy sił, zmoczył nas deszcz i – przynajmniej w moim przypadku – zwątpienie w udaną wyprawę zirytowało. Wiatr gnał po niebie szare pudle chmur, widoczność ograniczała się do  mglistych zarysów pobliskich wzgórz oraz Kominiarskiego Wierchu majestatycznie wrosłego w granicę pomiędzy dolinami. Przez moment przypomniały się Gorce – chłodne powietrze tnące policzki opiłkami deszczu, przydrożne polany z przycupniętymi na nich starymi szałasami… Przeklęłam deszcz w żywe kamienie i… poskutkowało!
Wędrówka tak naprawdę rozpoczęła się w Chochołowskiej. Tam powitało nas słońce i znajomy krzyk potoku. Wspinamy się pod Trzydniowiański i już po kilku minutach daje się odczuć, że to Tatry… Pełzniemy pod pionową górę, często przystając celem złapania zbawiennego oddechu, kamienne stopnie kluczą wśród splątanych korzeni. Pół godziny wydawało się nieskończonością a słońce poczęło wyciskać z nas kryształki potu. Pojawiły się także wierne muchy. Las skończył się i wkroczyliśmy w chłodne, zielone morze kosodrzewiny. Świat otworzył się przed nami szerokim łukiem aż po parującą kłębami bieli Orawę…




Nastroszyły się ostre Mnichy Chochołowskie. Blisko, bliziutko nas Ornak skrzył się w słońcu miedzianym szronem, śmiał zielenią. Gdzieś w dali przemknęła kozica… I słychać głosy drwali wołających pod Przełęczą Iwaniacką… Echo pobrzmiewało w głębokich dolinach i szło niebem, nad lasami… Orzeźwiający, słodki smak dzikich, zakazanych borówek… Wkroczyliśmy w kosówkę – powiało chłodem.
Na granicy kosodrzewiny – niedaleko od Trzydniowiańskiego i staliśmy teraz zupełnie ponad światem, otoczeni rudziejącym bastionem grani wyostrzających się w korony szczytów. Starorobociański uśmiechnął się do nas na moment, po czym wraz z Bystrą i Jarząbczym ukrył się w gęstej, ponurej mgławicy. Słońce zaatakowało teraz masywny Wołowiec. Dolina ścieliła się u naszych stóp, tak niepozornie niedaleka, że widziałam kapliczkę św. Jana i ludzi zdążających do niej po kamiennych stopniach. Kosówka lśniła zielenią, w oczach pulsował bezmiar przestrzeni, ale dopiero gdy po krótkim odpoczynku wdrapaliśmy się na Trzydniowiański, otworzyły się ramiona Tatr…




Głębokie kotły dudniły szmerem potoków, wypełniając nim umysł po brzegi… Zielone granie miękkimi, spadzistymi ścianami spływały ku falującym, niewidzialnym dolinom… Pierwszy raz stojąc na szczycie tatrzańskim, nie mogłam nadążyć z chłonięciem tego widoku… Trudno było uwierzyć, że jest się tam wtedy, w tej określonej minucie, na jednej z cienkich, jasnych nitek spływających z majestatycznych grzbietów… Taką właśnie nitką podążyliśmy przed siebie, by stawić czoła Kończystemu Wierchowi.




Potwierdziły się moje obawy – na Starą Robotę nie dotarliśmy tego dnia. Zapas żywności zbyt skromny, by pokonać ten jeden szczyt więcej, herbata w termosach kończyła się nieubłaganie, sił nie przybywało, a tu dopiero 2/3 zaplanowanej drogi za nami… Na Kończystej, zdobytej przy pomocy pulsujących łydek, w scenerii tonącej w bieli chmur, zapadła decyzja o odwrocie. Smutno i jakoś tak szaro się nagle zrobiło. Spojrzałam na zegarek – dochodziła piąta po południu. Ostatnie spojrzenie na zachodniotatrzańskiego smoka pociętego zygzakiem drogi. Do zobaczenia, innym razem… Trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić…
Wiatr tnie opiłkami deszczu w twarz, we włosach zagnieździły się chłodne kryształki… Powietrze ma teraz inny smak, inny zapach, łańcuchy górskie szarzeją. Stromą drogą z Kończystej, balansując na grani, a potem na krawędzi trawersu okrążającego Czubik, schodzimy w dół. Nasila się huk naprzeciwległych kotłów, zimna woda potoczków orzeźwia i dodaje sił… Złośliwe słońce perfidnie okazuje swą radość… Tak, tak, opuszczamy popołudniowe góry…




Dolina już blisko, stajemy się coraz mniejsi… Rakoń piętrzy się przed nami złociście, miedzianie, zielono… Spoglądam za siebie – nad lasem mruga Trzydniowiański… Rwący Potok Chochołowski kusi spienionym srebrem, a tam wysoko w górze trzeba było oszczędzać każdy łyk wody…
Polana Trzydniówka. Drewniane kroki na mostku głucho wybijają miarowy koniec wyprawy. Teraz wystarczy przebyć Dolinę Chochołowską i stamtąd jeszcze ze 4 km na kwaterę… W przeciągu tej wędrówki odkryłam istnienie mięśni, o których do tej pory nie miałam zielonego pojęcia…
Na wysokości Siwiańskich Turni dopadł nas wierny deszcz. Chmury krwawią obficie… Czuję ból rwący w prawej kostce… Znużenie zamienia się w obojętność i równym, szybkim krokiem, miarowo odliczanym wewnętrznym zegarem maszeruję na końcu deszczowego pochodu skrawkiem znajomej szosy. Smutne Kiry, choć tak dobrze już znane w strugach deszczu… Smutny, piękny zachód rozpływający się czerwoną łuną nad Podhalem… Smutny fakt, że nie stanęliśmy dziś na Starej Robocie… Ale i tak piękny był najpiękniejszy ze światów dwa tysiące i dwa metry w górze, wśród chmur… Po 12 godzinach wędrówki rzucamy się do garnuszków z gorącą zupą…

Dzień trzeci. Sześcioosobowa wycieczka wygodną Drogą Pod Reglami, wśród tabunu turystów zmierza do Kuźnic. Od samego rana nad Nosalem niesympatyczne chmury i duchota. Na Przewodników Tatrzańskich żegnają nas Lidia i Anka a nas czepiają się plany „Murowańca”. Pod kolejką na Kasprowy zakładamy jednak peleryny i patrzymy na zegarki – dochodzi południe… Zbyt późne dotarcie do punktu wyjścia: błąd, którego nie należy powtarzać.
Kocimi łbami ruszyliśmy ku Kalatówkom. Groźny Kasprowy tonął w mgławicy łez. Ku Hali Kondratowej wyścig z deszczem. Ból w kostce i już wiedziałam, że Czerwone Wierchy nie poniosą mnie jutro…
Kopa Kondracka łypnęła obojętnie, gdy wpatrzeni w nią siedzieliśmy przy schronisku. Deszczowe Tatry zdawały się prowadzić nieme przedstawienie w teatrze pantomimy… Zgubiło się gdzieś słońce.




Na do widzenia Giewont śmiał się z Krzeptówek barwami ciepłego tatrzańskiego popołudnia…
Czwartego dnia Kasia i Marcin ruszyli samotnie na Czerwone…
Góry skąpane w przedśpiewie wieczoru pożegnały nas tak, jak powitały – zaglądając do okien pociągu…
Trochę pecha miałam w tym roku w Tatrach – widziałam niewiele, a jednak tak wiele… I to jest moje małe-wielkie szczęście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz