poniedziałek, 10 kwietnia 2000

Beskid Wyspowy po raz pierwszy
10 kwietnia

 


Nadszedł dzień, w którym o świcie zaterkotał budzik. I okazało się, że podobnie jak przez połowę zeszłego roku, pierwszą tegoroczną odbędę sama. Słońce liznęło szyby okien krakowskiego mieszkania… Pospieszna kawa smakowała wiosennie… I już niedługo potem wyskakują na horyzoncie kanciaste wyspy błękitu i rozbudzone doliny spowite śnieżnobiałą poświatą. Tam mnie jeszcze nie było… Ale będę zaraz…
Maszeruję przez Myślenice, ku spiętrzonemu wałowi Uklejnej a dookoła zamykają się już nie zimowe ramiona Beskidu Wyspowego. Na ruinach Zamczyska nad Rabą podgląda mnie ciekawska wiewiórka. Znika w tajemniczych okolicznościach, gdy tylko wyjmuję aparat fotograficzny. No cóż, niektórzy wolą pozostać incognito…
Pierwsze podejście, pierwsze zmęczenie, pierwszy brak oddechu i kołatanie serca. Słońce śpiewa ptasimi głosami a ja uśmiecham się do jego promieni rozgarniających chłodną zieleń wokół mnie i myślę, przeskakując błota, że dobrze było tu przyjechać; może lepiej, że samotnie, bo więcej dostrzegam, więcej naczerpię tej wiosennej harmonii, tym bardziej bliska stanie mi się ziemia przesycona zapachem spływającym ze szczytów…
I widzę, że nie spóźniłam się tego roku, przybyłam o właściwej porze. U stóp grudy śniegu jak migotliwe lusterka słońc. Dookoła rozszalała zieleń. Pierwszy widok otwiera się na północny zachód. Pasmo Barnasiówki i Trzebuńska Góra zamiatają pogodny nieboskłon kitkami pastelowej buczyny… Opadam stokiem Uklejnej a nogi niosą bezmyślnie, jakby szły niezależnie ode mnie. Cisza skrapla się pomiędzy pniami drzew poszarzałą słonecznością. Horyzont blednie błękitem wybrukowanym przysiółkami. Nad pryzmatem jasności chłód, który łapie mnie na Scyrku, przepływa nad dachami gospodarstw, każe ubierać rękawiczki; potem żegluje dalej ku groźnemu wypiętrzeniu Kamiennika i Łysiny…





Zieleń… Rozszalała i kojąca zieleń świerkowych i jodłowych kiści, zieleń wypełniająca oczy po brzegi, wlewająca się w nie chłodem bijącym od białej jeszcze ziemi, przepajająca rześkością i niewiarygodnym spokojem… Spokojem, którego spragniona byłam od tak dawna… Wyciszeniem… Oczyszczeniem…
Przez sosnowe bramy wkraczam na polanę pod Śliwnikiem a tam drewniany Pan Jezus – zmartwiony i cichy, otoczony kwiatami i jakby nie wiosenny…
Węzły szlaków prowadzą błotnistymi drogami ponad łąką, polem, miedzą… I dziwne myśli; zgoła patriotyczne… Tu jakby zatrzymał się czas dwa, trzy wieki temu… Prawdziwa polska ziemia, o której pisali Wielcy, radosna słońcem i wiatrem, z dala od zgiełku. Chce się krzyczeć, śpiewać, wołać i pozdrawiać ludzi. Ale ich nawet nie widać. Tak tu cicho, pusto i ciepło…
Ostatnie podejście do schroniska zachodnim stokiem Łysiny. Zmęczone nogi, które zapomniały, jak to jest wędrować i doskwierający głód… Nie doszłam do Kudłaczy, pożarłam drugie śniadanie na polance w odległości 100 metrów od niewidocznego jeszcze wówczas schroniska, kontemplując mapę ze skrawkiem Beskidu Wyspowego chylącego skośne czoła stoków nad misami dolin… Bielały śniegi na polanach Szczebla. Zza niego łagodnie, rozproszony słonecznością, wyglądał Luboń…
Opustoszałe schronisko na Kudłaczach; zatknęłam zieloną gałązkę za kartę z wiadomością od gospodarzy. I gdyby nie chłód i złudnie ponure niebo, wrastałabym w ławeczkę pod osamotnioną chatą, rozmyślając godzinami, jakby to było zostać tu, zamieszkać na górze z widokiem na górskie wyspy i być tu z dnia na dzień, z nocy na noc, udeptywać ciszę krokami snów dzwoniącymi w leszczynowych baziach, w kroplach deszczu na igłach świerków, krokami kwilącymi ptasio i klekoczącymi zmarzłymi listkami jaworów… Jak by to było?...




Senność. Znużenie. Zaledwie kilka godzin w drodze: na przemian słonecznością i firnowym chłodem. Kręta droga przysiółkiem Kudłacze, roześmianym kolorowymi chatkami, rozgdakanym inwentarzem, rozszczekanym przydrożnymi pieskami… Błotniste ścieżki Bani warczącej w dole wraz z drwalami, szumiącej ulicą… Wielki widok na majestatyczną bryłę Lubogoszczy… Dziwne, kanciaste góry… Niebieskie rafy koralowe Beskidu…
I nawet myśli u progu znużenia – dawniej bolesne – dziś pogodne… Zakurzone słońce turla się szosą pcimską, pachnie sokiem jabłka… Powrót do miasta bardziej osobnego niż co dnia i bardziej dalekiego…
A w oczach wciąż zieleń tak głęboka, że aż namacalna, że aż cielesna…
Góry już nie gniewają się na mnie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz