poniedziałek, 1 maja 2000

„Gdy do tej Babiej Góry przyjdziesz…”
1 – 2 maja

 


No tak, góry nie tylko przestały się na mnie gniewać, ale – stwierdzam pompatycznie – przyjmują mnie uśmiechem słońca i… fundują przygody, jakich pozazdrościłby mi sam Indiana Jones… Ale po kolei.
Po kilku nieudanych próbach zebrałam wreszcie skład – wprawdzie niezbyt liczebny, ale za to autentycznie przejęty wyprawą. Korzystając z uprzejmości mojego taty, który zgodził się podwieźć nas do Żywca, ja, Anka i wierny naszym wspólnym wędrówkom Marcin, w blasku pierwszomajowego poranka wskoczyliśmy do samochodu. Nad jeziorami smoki mgieł pożerały świat… W Żywcu uderzyły w nas lawiny słońc, nad dachami domów uśmiechnęło się błękitne Skrzyczne… I już niedługo potem żeglujemy wśród zielonych wzgórz krętą szosą do Przyborowa. Tu nastąpiło podreperowanie budżetu konsumpcyjnego, podwinięcie nogawek i punktualnie o 10:00 wstąpiliśmy na szlak, podsłuchując rozmowy wiejskiego zwierzyńca.
Lekka stromizna i oszałamiająca zieleń. Spokojny krok jakieś nadludzkie siły w nogach, które wprawdzie trochę zapomniały, jak to jest wędrować, ale niosą silnie i zdecydowanie poprzez łączki i brzozowe zagajniki. Na Czole otwiera się przed nami pierwszy widok. Nad cichymi dolinami królują Pilsko i Romanka… Ostatnie śniegi lśnią pod szczytem Zbójeckich Zabaw, przyjemny wiatr dalekich hal targa włosy. Ścieżka przyborowskimi Groniami przypomina szlaki Worka Raczańskiego przemierzane przed dwoma laty…


Nad Przyborowem


Borowiny lśnią ostatkiem nocnych łez. Idziemy równym krokiem a w trawach szeleszczą jaszczurki. Na przysiółku Moczarki echo niesie daleko w las głosy pracujących w polu ludzi. Śmiały się do nas fale błękitnego Beskidu i już po chwili ujrzeliśmy cel naszej wyprawy. Stała na granicy zieleni – ciężka i groźna, samotna i posępna – Babia Góra…


Babia Góra z przysiółka Moczarki


Mozolne podejście stokiem Mędralowej, której szczyt mrugnął do nas spomiędzy fasady świerkowych pni urozmaicił nam samotny, długowłosy turysta wędrujący naprzód w dość zawrotnym tempie i w dodatku w samych slipkach (było chociaż na co popatrzeć). Pomimo to Ania nagle zbuntowała się przeciwko dalszej wędrówce i zażądała natychmiastowego powrotu. Poszliśmy jednak dalej. Płaty lśniącego firnu, strumyczki roztopionego śniegu i złamane drzewa zagradzające szlak stanowiły swoisty tor przeszkód i pozwalały zapomnieć o pierwszym bólu nóg. Do schroniska jeszcze daleko…
Gdy stanęliśmy na polanie szczytowej Medralowej, śmiał się do nas słoneczny świat. Tuż przed nami ścielił się miękko wypukły Jałowiec utkany z zieleni i sepii. W jasną miękkość Przełęczy Klekociny wszyte domki jak jasne koraliki. I hale płynące daleko, daleko, zmieniające się w zieleń a potem w błękit, coraz bardziej rozmyty… „Co tam?” – pytam Marcina pochylonego nad mapą, chociaż dobrze wiem, że te wzgórza tak dalekie i tak bliskie zarazem, to pasmo Madohory w Beskidzie Małym…
Podnieśliśmy zacne zwłoki do dalszej wędrówki i natychmiast zza lasu łypnęło złowieszcze oko potwora. Diablak niczym ciemny jaszczur śledził  nas aż po węzeł szlaków nad Przełęczą Jałowiecką, gdy maszerowaliśmy skrajem słoneczności, mijając bosych (!) turystów. I tu już znajoma ścieżka znajomym prześwitem ku pełnemu majestatowi babiogórskiemu…




Przeskakując gęste błota, idziemy naprzód a powstałe spod śniegu tajemnicze kłącza chłoszczą łydki chłodnymi biczyskami. Myślę wciąż o pięknym szlaku prowadzącym do schroniska – o druidycznych świerkach, potoczku na Hali Czarnej, wodospadzie przy Marków Stawku… A tu nagle niespodzianka! Okazuje się, że ów właśnie szlak został zamknięty z powodu uszkodzeń lawinowych! Szybki plan awaryjny…
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Jeszcze nie byłam na Małej Babiej Górze, więc…
Żółwiej wspinaczce stromym stokiem towarzyszy chrzęst mokrego śniegu pod podeszwami butów. Niebo pulsuje błękitnym spokojem, kłaniają się drzewa przygięte do ziemi śniegami zimy. Widnokrąg poszerza się wraz ze wzrostem wysokości. Aż wreszcie wyschnięte gardła schłodził wiatr na Szerokim Upłazie, przez pomyłkę wziętym za Cyl. Tymczasem patrzyliśmy z uznaniem na jej dziki wierzchołek piętrzący się przed nami.


Na Szerokim Upłazie


Kojąco działała zieleń kosówki, tym bardziej, że właśnie skończyła się lodowa pokrywa pod stopami. Już tylko parę ostatnich kamieni i…
Wyrosła przed nami potężna i masywna, w całym swoim dumnym majestacie i wydawała się być wykuta z żelaza… Nitki szlaków sfruwały z jej ramion a tymi nitkami wędrowali ludzie – bezbronne, kruche i zupełnie nieważne istotki. Pomyślałam, że ja tez muszę tak wyglądać z tamtej strony, o ile w ogóle ma to jakieś znaczenie, ale miał znaczenie fakt, że stoję i patrzę na te piękną górę a ona smętnie i leniwie łypie na mnie swym okiem…




A w dole, nad połyskującym Jeziorem Orawskim, z późnopopołudniowego blasku wyglądały Tatry. Obszyły horyzont niebieską koronką i śmiały się do mnie sennie…
Stamtąd przyszliśmy – pokazuję Ani wszystkie wzniesienia, jakie pokonaliśmy i patrzę w dal… tam mglistą ciszą rozłożył się Beskid Mały, falowała łzawo toń Jeziora Żywieckiego… Kilka dni minęło od chwili, kiedy znad jego lśniącej spokojem tafli przyglądałam się ośnieżonemu Diablakowi. A teraz jestem tu i patrzę w dal, z której przybyłam…
Bezszelestnie ślizgał się w powietrzu biały ptak szybowca. Opadał i wznosił się przed nami na wietrze i przypominał mi, jak daleko sięga wolność…
Jasny szkielet poszybował w nieznane… Zamiast niego nadleciały kruki i pokrakiwały nad naszymi głowami niczym wyrocznie… W tej samej tonacji odpowiadały im nasze wygłodzone żołądki. Czas odwiedzić wreszcie schronisko.
Karkołomny szlak sprowadził nas na Przełęcz Bronę. Połyskiwały morza śnieżnych lusterek słońc… Wśród okrzyków euforycznej zgrozy zjeżdżamy na butach śnieżnymi rynnami Az pod samo schronisko a wokół nas wszystko płynie i szeleści ostatnim zimowym chłodem, wszystko ustało się w kroplach śniegu i tylko zmęczone dniem słońce tak bardzo wiosenne…
Na Markowych gwar. Dostajemy do dyspozycji materace w przedsionku. Gorący posiłek i wymarzona kawa… Z kąta zerka znajomy, długowłosy gorszyciel – tym razem nieco mniej skąpo odziany.
I znów ten wszechogarniający chłód babiogórskiej nocy, obolałe kolana i przemoczone buty, przemarznięte stopy i dłonie w rękawach swetra… A potem niemal bezsenna noc na progu schroniska zwieńczona niebywałymi odgłosami skrzypiących drzwi (pielgrzymki na wschód słońca) i chrapiących turystów śpiących gdzie popadnie. A o poranku zaspane życzenia urodzinowe, podkrążone oczy i jedna jedyna myśl w obolałej głowie: dziś zdobędę szczyt Diablaka!
Jako nieliczni z ostatnich żegnamy Markowe Szczawiny i maszerujemy orzeźwiającym chłodem Płaju. I już wkrótce znajoma historia – Perć Akademików zaczyna się śnieżnymi stopniami, do których nogi już przywykły, idziemy więc białym szlakiem, przeskakując lodowe potoki, idziemy świerkowym lasem aż po jego koniec, gdzie rzadkie laski jarzębinowe kłaniają się diabelskim perciom pod wypiętrzeniem Kościółek. Słoneczny blask odbity od lodowych pokryw oślepia nas, wypala źrenice od środka. Wiatr chłodzi pot na plecach.
Wstępujemy na lodowiec przykuty do skał. Pierwszy idzie Marcin, wykopując w twardych, śnieżnych skorupach kolejne stopnie. Krzyczy wciąż „Uważajcie!” Dokucza mi ból pod lewym kolanem po wczorajszej wywrotce pod Broną. Stromizna zwiększa się, coraz trudniej utrzymać pion. Już dawno straciliśmy z oczu szlak; prowadzą nas czyjeś stare ślady. Teraz już idziemy na czworakach – ostrożnie i powoli, mocno wbijając stopy w lodowe schodki… Palce wczepione w podłoże – skostniałe i obolałe. Odezwał się mój lęk wysokości? Przestrzeni? Wszystkiego? Drżą kolana, gdy spojrzę w przepaść pode mną. Mimo to ze śmiechem krzyczę: jedno wiem na pewno – wrócę tu jak nie będzie śniegu! I zastanawiam się zupełnie beztrosko – jak by to było zginąć we własne 20 urodziny?...
Nareszcie skały. Patrzę w dół na pokonany lodowiec i nie wierzę, że dotarliśmy tędy aż tutaj. Pierwsza klamra. Trudności ze złapaniem pionu po długiej wspinaczce na czworakach. Zimny łańcuch, podciągnięcie z przyklęku. Pachnie ziemia… (jak pachnie kamień na tej wysokości?...). Ocieram dłonie o chłodną skałę i już… Prosto przed nami kamienne schody do nieba, Az na szczyt. Obracam głowę… Widnokrąg pulsuje błękitem, poziom adrenaliny wraca do normy. A jeszcze przed chwilą krzyczałam: co ja sobie chciałam udowodnić?! I śmiech, po prostu śmiech. Szczery i radosny. I tak naprawdę nie strach, lecz ekscytacja…
Wędrujemy ku słońcu kamiennymi stopniami. Wiatr ciska włosy w oczy, co raz spoglądam w dal. „Baśka, chodź tu szybko!” – krzyczy ze szczytu Marcin. A ja wiem, dlaczego woła, pokazując na południe.




Ostatkiem sił gnam w górę. Tak doskonale znajom widok poraża po raz wtóry. Tym razem bardziej błękitne, roześmiane… Czy muszę coś więcej dodawać? Tatry…
Dookoła płyną góry ponad bezkres i jest ich tak wiele, że znowu nie potrafię nazwać wszystkich po imieniu… Tuż obok zza skalnego rumowiska zadziornie wygląda Pilsko, bieleją śniegi Małej Fatry… Widać też Kraków!
Dygocząc z zimna pod biczyskami przenikliwego wiatru i pogryzając czekoladę, kulimy się za ścianą rumowiska i patrzymy znów w tę dal wygładzoną słońcem. „Lechu, widzę cię!” – śmieję się, machając ku Potrójnej.
Teraz już tylko stroma droga powrotna Głównym Szlakiem Beskidzkim. Nogi przeskakują kamienie, Tatry odprowadzają nas aż na Sokolicę. Babia Góra – tak bliska – żegna nas jasnym, tajemniczym spojrzeniem. Wita Przełęcz Lipnicka (Krowiarki) – herbata z cytryną. Stara droga ku Zawoi Policzne i syrenka złapana na stopa… Stara wiedźma mrugnęła do nas jeszcze spod Kalwarii – niewinna i jasna… Dobranoc…
Kolejne wspaniałe urodziny…
I opalenizna a’la wściekły indyk.
Plus zastrzyki w kolano na deser…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz