niedziela, 14 maja 2000

Tatry niespodziewane
14 maja

 


O szóstej rano kawa smakuje niesamowicie, pogodny chłód głaszcze nagie łydki a w radiu wesoły głos obwieszczający, że wszyscy będący aktualnie na nogach, powinni być wpisani do Księgi Rekordów Guinessa…
Kraków jeszcze trochę senny. Czekam na PKS-ie na moją współtowarzyszkę podróży, Izę, gdy nagle z megafonu rozlega się informacja: „Barbara Bartuś proszona do dyżurnego ruchu!” Co ja znowu zrobiłam?! W słuchawce telefonu głos Izy. Zaspała…
Z godzinnym opóźnieniem docieramy na Górę Borkową, gdzie u wylotu Zakopianki zaczynamy łapać stopa do Krościenka Nad Dunajcem. Nie dotarłyśmy tam jednak, bowiem pewien przemiły starszy pan zabierający nas z serpentyn Rdzawki zaproponował Zakopane, gdzie akurat zmierzał…
Tak więc już po chwili idziemy rozpromienionymi uliczkami Zakopanego, spojrzenie z niedowierzaniem głaszcze wybujałe jasnością granie i myślę tylko – jak mnie tu dawno nie było… To niemożliwe, że tak nagle się tu znalazłam…
Strążyska zatopione w przedpołudniowej, urokliwej ciszy… Aż trudno uwierzyć, że to naprawdę Zakopane. Puste i prawie bezgłośne… Wołają postrzępione pod niebem szczyty i turniczki, szepcą kusząco potoki spadające spod chmur… Zielonymi kobiercami łąk spłyną stada owiec, Podhale zapadło w milczenie…
Droga Pod Reglami, granicą lasu i rozległych łąk, na których rozlewają się morza różnorodnych kwiatów… Zostawiamy za sobą urokliwe mostki i zacisza, docierając do Doliny Kościeliskiej i tu chwilowo topnieje iluzja spokoju, szumiącej w liściach buków ciszy… Trochę się tu zmieniło od czasu mojej ostatniej wizyty, jedynie góry te same a nad nimi nieba płynnych pogód…






Ponad iglicami Kończystej Turni mrugają pastelowe jeszcze Czerwone Wierchy. Potok Kościeliski srebrzy się milionami lśniących gwiazd, w jego toni huczą podwodne smoki. Między chorągwiami świerków prowadzi nas gorące majowe słońce. Ze skalnych serc uderza chłodne tchnienie, otwiera się biel Bramy Kraszewskiego. Ostre dzioby Raptawickiej Turni kłują oszałamiający błękit. Zadzieramy głowy ku wlotom Jaskini Mylnej i Raptawickiej. Ścieżka zwęża się pod Smytniańskimi Rzędami, już niedaleko schronisko a wokół niego ludzie… Pachnie dym, ponad Małą Polanką Ornaczańską otwiera się piękna panorama. Opala słońce zawieszone ponad Ornakiem, bieleją ostatnie śniegi w kotłach. Za naszymi plecami zieleń wgryza się w pastelowoszare wapienie Kominiarskiego Wierchu. Można się zapomnieć…






Pniemy się znajomą ścieżką nad Smreczyński Staw a wokół nas cichy chłód starodrzewia świerkowego. Zielone moczary tym razem nie straszyły… Ostatnie płaty firnu tym razem przypominały ostatnią wyprawę babiogórską…
Nad stawem cisza tak utopijna jak zwykle, tylko jeszcze piękniejsza. Słoneczne gwiazdy migocą na poczerniałej tafli, w której przeglądają się druidyczne smreczyny. Poprzez gałęzie kłaniające się graniom i przełęczom patrzymy w spokój uroczyska. Dziś jeszcze nie warczą ważki… Wybujałym grzbietem Ornaku nie uciekają przed zmrokiem mrówki ludzi… Nad Hlińską Przełęczą nie mruczy daleka burza a Baniste piętrzą się zadziornie ponad Liliowym Upłazem…






Nadchodzi czas powrotu. Przez dolinę malowaną zielenią, bielą i błękitem wracamy powoli. A potem wylotówka na Kraków i przy pomocy pary narzeczonych stomatologów mkniemy Zakopianką, ponad zielenią Podhala, zostawiając za sobą wielki tatrzański świat, gorczańskie ostępy i wreszcie pagóry Beskidu Wyspowego a głos Roberta Planta w radiu nadaje romantyzmu podróży. Krakowski zgiełk, spalona słońcem twarz i obrazki tatrzańskie głęboko w sennej głowie…
Ja tu jeszcze wrócę i to szybko!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz