wtorek, 19 września 2000

Wyspy jesieni
19 września
Beskid Wyspowy

 



Tak się już chyba przyjęło, że przez Beskid Wyspowy dane jest mi wędrować samotnie… Co mi bynajmniej nie przeszkadza. Zmysły są skoncentrowane na samej wędrówce… I to dobry sposób, by poznać siebie… Swoje mocne strony i swe słabości…
Wyrwałam się z daleka od krakowskiego zgiełku, od pustego mieszkania, od pokazowej kolekcji rachunków, od bezowocnego szukania pracy. Lekceważąc dający o sobie znać ból kolana po kontuzji pod Babią Górą, który zesłały na mnie jakieś tajemnicze moce.
I wszystko odbyło się zgodnie z planem. W chłodzie poranka wioska otoczona zielonymi jeszcze wzgórzami – Lubień. Wygodna, lekko pochyła ścieżka wiedzie mnie kratkami pól. Pastelowa mglistość Beskidu, daleki poszum dróg, złowrogi warkot pił, nawoływania drwali i przejmujący trzask ścinanych pni. Słodkie, nabrzmiałe sokiem ostrężnice, gałęzie krzewów pochylone nad kamienistą drogą. Kwiaty koloru śliwek i perły ros drżące bezgłośnie wśród koszyczków traw.
Rozdroże. Znad zarośniętej ścieżki tępym, zwierzęcym wzrokiem przygląda mi się przeraźliwie wychudzona koza. A ja przystaję i niepewnie obserwuję pasącego się obok byka… I co teraz? Gotowa błyskawicznie zbierać nogi za pas, przechodzę obok trwale wpatrzonych we mnie zwierząt i… żyję! Niestety po kilku minutach marszu zaniedbanym lasem zdaje sobie sprawę, że to przecież nie jest szlak na Czechówkę. Trzeba zawrócić. Ciekawe, co tez porabia byk…?
Na szczęście potraktował mnie najzupełniej obojętnie, natomiast koza nie spuszczała ze mnie wzroku, dopóki nie zniknęłam wśród traw… Tym razem oznaczenia na kamieniu nie umknęły mej uwadze – podążyłam w las.
Dookoła zielono i zupełnie niejesiennie. Wspinam się wąską, stromą dróżką, policzki muskają wilgotne, świerkowe różdżki. A szlak sprawia, ze przedzieram się niczym przez maliniak Trzydniowiańskiego. I znowu popisali się warczący drwale: droga błotnistych bajor, naznaczona kołami ciężkiego sprzętu, zasypana ściętymi gałęziami. Widać, że nikt tędy nie chodzi, że nikogo nie obchodzi, co dzieje się na tych ścieżkach. Dlaczego?...
Wlokę się na szczyt Szczebla, raz po raz przystając. Dotykam zimnych, śliskich pni drzew… Wewnątrz dłoni zostaje wilgotny chłód, chropowata faktura i dziwna energia, jakby drzewa czuły mój dotyk i w zamian mnie ożywiały.
Stary Szczebel zardzewiały liśćmi kładącymi się miękkim szelestem u stóp jak rozkruszony dookoła mosiądz… Cudowny, wilgotny powiew nakazujący ubrać kurtkę i rękawiczki… Dookoła las przesiąknięty ciszą. I tradycyjnie, po beskidzku, szczyt zwieńczony kupką śmieci…
Ściskając w jednej dłoni mapę a w drugiej skrawek kory ze śladami oznaczenia szlaku, który znalazłam pod butem, schodzę na Przełęcz Gliśniańską. Dokucza ból w kolanie, ale to nie jest teraz istotne… Bo nad lasem, spomiędzy skłębionych chmur wygląda rażący błękit nieba a przecinki i polany przede mną jaśnieją słonecznym blaskiem. Szeroka łąka gryząca w oczy zielenią, akcenty złota i czerwieni obramowujące widok na pobladłe wyspy Beskidu Makowskiego, wyniosły stożek Lubonia Wielkiego straszy stromizną. Już za chwilę…


Luboń Wielki


Wśród przysiółków gliśniańskich atakują mnie „ukochane” przydrożne pieski. Wśród szerokich fałd skąpanych w słońcu pastelowych pól i pastwisk siedzę pod miedzą w towarzystwie zaciekawionych krów i jestem tak niewymownie szczęśliwa, jak nie byłam już dawno. Naprawdę niewiele potrzeba… Chociaż dopiero poznaję te góry i tak naprawdę nie wiem, na która z nich patrzę w danej chwili; nie jest to istotne. Szeroki błękit pasm aż po horyzont przyprószony złotem, zimny wiatr i lekko grzejące słońce a dookoła wolność… I wszystko, co składa się na codzienność – tak odległe…
Przy podejściu na Luboń znów odzywa się moja zgrabność i zwinność. Ręce ubłocone od podłoża wyślizganego czyimś karkołomnym zjazdem na łeb, na szyję. I chociaż stromizna wzrasta, choć za każdym zakosem kryje się kolejna, chociaż kostki i kolana bolą od wspinania się po głazach, korzeniach i błotach, szlak jest piękny. Czy ja idę w Tatry, czy to tylko beskidzki szczyt? – zastanawiam się pod rozsłonecznionymi koronami świerków i witam niespodziewanie napotkanego człowieka…
Nareszcie szczyt. Nogi odpoczywają, gdy opadam lekko ścieżką a dookoła krzyczy rozpłomieniona złotem jesienność… Podniebna, bukowa jesienność beskidzka, której nie widać jeszcze z daleka, ale czuć z bliska – w zapachu ziemi, w smaku powietrza, w wirujących liściach…
Gospodarze na Luboniu zdziwieni – pojawia się samotna, młoda turystka, poza sezonem i w dzień powszedni… Nasuwa to, jak zdołałam podsłuchać, dość ciekawe komentarze: „Co za zbłąkana dusza?!” „Eee, teraz to takie zielone szkoły i wogle…” Kilka zamienionych słów, chłodny powiew, szeroki przymglony błękit górskich gniazd i wymarzona herbata z cytryną… Chwila odpoczynku i uśmiechem żegnam najoryginalniejsze z odwiedzonych schronisko. Bo ja tylko na chwilę, pomimo, że nigdzie się nie spieszę…


Schronisko na Luboniu Wielkim (zdj. Dariusz Małecki)


Błękitne znaki prowadzą na zachód. Łagodnie, po cichu, przez lekko rozpromienione lasy Lubonia. Dookoła przezrocza ciszy, samotność wypełniona klekotaniem cytrynowych listków brzóz… droga w nieskończoność spokoju roziskrzonego opiłkami zapomnienia i niezłomny uśmiech przyklejony do twarzy… Las zdaje się oddychać mglistymi łasicami przemykającymi jedwabiście pomiędzy jodłowymi pniami…
Szeroka polana widokowa, za plecami aksamitny garb Lubonia, w dole stoku dachy chałup. Polana Krzysie. Beskid i Gorce rozlane szeroko mglistą słonecznością… Szybkie kroki w dół i pierwsze ludzkie siedziby – milczące i puste domki letniskowe.


Polana Krzysie


I dzięki fatalnemu oznakowaniu ponownie zgubiłam szlak… Gdyby nie zmysł topograficzny, pewnie bym się zgubiła na amen. Wokół fałdy wzgórz, pozieleniałych łąkami, pobrużdżonych polami, ryczących pasącym się bydłem. Tuż przede mną Szczebel, a potem dachy domów i narastający szum Zakopianki. Starym gościńcem docieram wprost do Krzeczowa, ucinając sobie krótką pogawędkę z miłą napotkaną gospodynią. Plan zrealizowany…
I lekko ubarwiony.
Uwielbiam wpaść w nowobogacki krakowski tłum rozczochrana i zmięta, ubłocona, z nitkami babiego lata na rzęsach i wielkim górskim słońcem w oczach… Tego nie ma w tym pięknym mieście…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz