Plan jak zwykle był prosty i nieskomplikowany. Osławiony Krawców Wierch, bacówkowy klimat, potem niedzielny spacer na Lipowską, sesja fotograficzna pięknych zimowych okoliczności przyrody… Założenie: cichy, spokojny weekend z dala od gwaru cywilizacji i tłoku innych schronisk a głównie góry i odpoczynek. I jak zwykle plan poszedł się paść. Już po 20 minutach od postawienia pierwszych kroków na szlaku…
Z góry zjeżdża na skiturach uśmiechnięty chłopak. „Wy też na Krawców na slajdowisko?” No nie… Krótkie obliczenia i wychodzi nam, ze spokojny wieczór z dala od zgiełku zakończy się na podłodze, w ścisku jak sardynki w puszce, w towarzystwie rozhulanych imprezowiczów i przy dobrych wiatrach o trzeciej w nocy. Na szczęście główki włóczęgowskie pracują, pora jeszcze wczesna i powstaje szybki plan awaryjny – Rycerzowa.
Schodzimy do Glinki. Usiłując przedostać się przez wzgórza do Soblówki, szybko robimy ponowny w tył zwrot, bo szlak jest zasypany metrowym betonem po jaja i nie pozostaje nic innego jak dreptanie naokoło ulicami. I tu niespodziewanie spotykamy ponownie młodzieńca na skiturach, który – jak się okazuje – również zdąża na Rycerzową. Młodzieniec jest przesympatyczny, ma na imię Łukasz i już po chwilce rozmowy umawiamy się na wzajemne sms-owe serwisy dotyczące stanu szlaków pod Rycerzową. On górą – my doliną. Spotkanie w schronisku.
Zasuwamy do Soblówki. Dopada mnie chwilowe zniechęcenie miotaniem się po tych wiochach, ale zły humor ostatecznie pierzcha z chwilą złapania stopa. Środkiem transportu jest zdezelowany maluch a wybawcą przemiły starszy pan. Przy skocznych dźwiękach zbereźnych chodnikowych piosenek turlamy się doliną, oszczędzając godzinę targania z buta. Udziela się lekka głupawka. Z Mladej Hory informacja od Bacy – idźcie czarnym szlakiem, lepiej przetarty. Posyłamy wiadomość Łukaszowi; okazuje się, że jest 10 minut przed nami. I na mostku za kościołem niespodzianka! Nasz nowy znajomy odpoczywa przy herbatce. Od tej pory idziemy razem.
Popołudnie zimowe niesie chłód od gór. Doliną od Hutyrowej pędzi kulig, sanie ciągną rozkrzyczane i roześmiane dzieciaki na małych sankach. Wychodzimy ponad chaty. Czas na kawę…
Jestem pewna, że biedny Łukasz długo nie zapomni kawowego spektaklu, jaki mu zafundowaliśmy. A to dlatego, że palnik denaturatowy postanowił nagle zastrajkować i uziemił nas w szczerym polu na przeszło godzinę. Łukasz mądrala wypił sobie rozpuszczalną i obśmiewał się z naszych miernych oczekiwań na wrzątek, który nie miał najmniejszego zamiaru zacząć bulkać. Wreszcie towarzyszowi się znudziło i obdarzywszy go PMR – Em, pozwoliliśmy mu zasmakować samotnej zimowej wędrówki.
Palnik chyba wstydził się nowego kolegi, bo 5 minut po jego odejściu łaskawie zapłonął pełną parą i lasy, łąki i doliny rozbrzmiały triumfalnym okrzykiem. Kawa smakowała wybornie, choć zalatywała denaturatem, ale rozgrzała i rozkleiła powieki. Szkode tylko, że dostałam po niej kolki…
Palnik chyba wstydził się nowego kolegi, bo 5 minut po jego odejściu łaskawie zapłonął pełną parą i lasy, łąki i doliny rozbrzmiały triumfalnym okrzykiem. Kawa smakowała wybornie, choć zalatywała denaturatem, ale rozgrzała i rozkleiła powieki. Szkode tylko, że dostałam po niej kolki…
Dzień Niży w dół. Szlak jest przyjemny, pnie się łagodnie wielkim lasem, ale długi dzień o pokichanym harmonogramie oraz głód robią swoje. Wlokę się okrutnie, przysięgając sobie, że to ostatni raz bez kieszeni wypakowanej batonami, ale liczę na to, że przed zmrokiem dotrzemy do bacówki. Ścieżka przetarta. Wokół śnieżne pola i przedziwne kolory zasypiającego powolutku dnia. W lesie przy skrzyżowaniu szlaków zakopany w śniegu zielony gazik, któremu widać tylko światła i tylne koło. Las otwiera się i wychodzimy na polanę, z której mrugają światła bacówki. Doliny i wzgórza, za którymi stały zawsze Tatry – zasnute mglistą, buro – granatową powłoką. Jest cicho, zimno, mistycznie i jakoś tak niesamowicie… W pociemniałym powietrzu wirują drobiny śniegu. Łupie w krzyżu i bolą nogi.
W schronisku gwar. Łukasz uśmiecha się zza stołu. „Palę sobie spokojnie papierosa, a tu nagle ze wszystkich stron Niemcy na nartach! Byłem przerażony!” – opowiada. Okazuje się że pokaźna szwabska banda biegówkarzy wygryzła nas z łóżek i czeka nas nocleg – gleba. Trudno…
Pierwsze piwo od 3 tygodni czyni cuda. Zasłużyłam. Żołądek skurczony do rozmiarów pięści przyjmuje tylko płyny. Następuje integracja schroniskowa. Dwie Kasie z Sosnowca, my i ekipa Łukasza. Wieczór przy totalnie zabałaganionym stole przebiega w śmiechu i opowieściach rozmaitej treści. Zupełnie niechcący nagle wszyscy nauczyli się gadać po niemiecku. Stolik obok ekipa daje w trąbę i śpiewają kulawo „Przeżyj to sam”.
Noc do przyjemnych nie należała. Zimno, twardo, głośno. Ktoś drze się: „Ruhe bitte!” O poranku okazuje się, że na glebie nocowali jednak sami Polacy…
Niedziela – powszechnie dniem wyjazdu. Po wspólnym śniadaniu ekipy rozchodzą się każda w swoją stronę. Mocny uścisk dłoni Łukasza na do widzenia. A tymczasem rozpoczyna się (czego jeszcze nie jesteśmy z Mariuszem w pełni świadomi) właściwa i najmilsza część wypadu…
Zaległa cisza. I odkąd zaległa o poranku na Rycerzowej, towarzyszyła nam niezmiennie do chwili powrotu. Z uśmiechem żegnając bacówkę, ruszyliśmy przez lekką kurniawę ku Mladej Horze.
Zimowy las jest niesamowity. Drzewa spowite śnieżnymi kokonami kulą się nad ścieżką jak uśpione gnomy, przybierają fantastyczne kształty rodem ze skandynawskich baśni. Wiszą nad głową białe golemy przyprószone mglistą zadymką, która idzie lasem wraz z lżejszym tchnieniem wiatru. To znów buczynkowe młodniki sieczone szrenią, przybierające na gałęziach fantastyczne faktury. Jedna z polan rozlana wśród drzew jak jezioro mleka. Rozpierzchamy się z aparatami. Gdyby jeszcze tylko nad tym światem czerni i bieli niebo przybrało wymarzony błękitny odcień… Ale ono nie chce, wciąż jest szarobure i wyprane z kolorów. Ale co z tego, skoro dookoła jest pięknie i spokojnie…
Pomaleńku schodzimy ku Mladej Horze. Przysiółek skąpany jest w ciszy południa. Chaty okryte puchowymi pierzynami aż po dach. Tu jakby zatrzymał się czas… Jakby nie istniało jakiekolwiek życie… Dym leniwie sączy się z kominów. Ludzie wtłoczeni w zasypane śniegiem domostwa. Dwumetrowej wysokości korytarze wyryte w zaspach ku furtkom. Cisza wtacza się do mózgu i koi zmysły… Absolutny bezruch i obezwładniające uczucie swojskości; tak dogłębne, że idę przez przysiółek z uśmiechem zastępującym niemal brak słoneczności wyczekiwanej od wielu dni.
W Chyzie ciepłe powitanie. Baca serwuje wspaniałą kawę, która smakuje w wyjątkowy sposób. I od tej pory, gdy zasiadamy za stołem, wszystko zaczyna nabierać tajemniczej, uroczystej doniosłości. Z każdą kolejną chwilą spędzoną w kuchni zawalonej niespotykaną ilością rozmaitych rekwizytów czuję, że wrastam w tę chatę całą sobą. Baca biega, kręci się po chałupie, opowiada przeróżne historie… Oprócz nas są tu jeszcze dwie istoty płci żeńskiej, ale raczej mało z nimi przebywamy.
Wieczór i pół nocy spędzamy natomiast z panem Kaczkowskim i radiową Trójką. Nastrojowe światło, w dłoni kubek z herbatą i melodie właściwe gustom osławionego radiowca. Płyta wieczoru – „Everybody Loves a Happy Ending” zespołu Tears For Fears. Chłonę w siebie tę muzykę a wraz z nią przenika we mnie atmosfera tej chaty; artystycznego kuchennego nieładu, gdzie każdy najdrobniejszy zgromadzony przedmiot ma swoje miejsce, gdzie mieszka spokój, gdzie śmiech Bacy wzbija pod powały a obecność każdego człowieka jest zaznaczona w stosie kronik… „Bo chyz znaczy dom – mówi Baca – I staram się stworzyć tu dom”.
I na tę chwilę wiem, że jest to miejsce, do którego warto wracać. Bo przecież wraca się tam, gdzie wraz z przekroczeniem progu, otwarciem szuflady, umyciem po sobie kubka, pierwszym śmiechem czy złożeniem rąk na stole, urasta coraz silniej w środku wrażenie przynależności, choćby w małym calu, a jednak. I warto odchodzić na moment, by móc znów wracać i odczuwać w sobie głęboko ten moment powrotu, czerpać ze świadomości przebywania i współuczestnictwa w życiu tego miejsca, by móc potem wspomnieć z cichym uśmiechem, móc opowiadać i pamiętać…
Odchodzimy w poniedziałkowe południe, ściskając Bacę na do widzenia a nad przysiółkiem wielkie zimowe słońce i błękitne niebo. Za miesiąc wrócimy tu znów, by zastąpić Bacę w Święta Wielkanocne i dlatego nie mamy ponurych min. Ale nie tylko dlatego.
Do zobaczenia w marcu!
The (Happy) End…
Do zobaczenia w marcu!
The (Happy) End…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz