wtorek, 2 maja 2006

Wiosenne grillowanie, czyli majówka w Słowackim Raju
28 kwietnia - 3 maja

    

  Kolejny wyjazd z Grażynką miał być tym przełomowym, kiedy to nareszcie duch gór, duch przygody i duch dobrego towarzystwa pozwolą spędzić wspaniałe dni z dala od codzienności i bezustannego myślenia, że nazajutrz trzeba wracać i coś się ciągle nie udaje. Od dawna czekałam na moment, gdy wręcz rozpaczliwie nie chce się wracać i - ten moment nastał. A jak się rozpoczęło?

  28 kwietnia, piątek - Zakopane

  Postanowiłam nie interesować się ani Tatrami, ani ratownikami, żeby przypadkiem nie zmienić planów. W jakim stopniu się udało - w dalszej części opowieści. Zatem pobyt jednodniowy, typowo zakopiański: księgarnia, piwo, Hi-Mountain, "Pierożek" i spotkanie z kumplem. Litrowe piwo w "Pilsnerze", gdzie ekipa z Zakopanego czeka już z wiśniówką. Przemiły wieczór. "Jesteś tu zawsze mile widziana", "Z nami nie zginiesz" - mówią i wiem, że szczerze.

  29 kwietnia, sobota - Film drogi

  O 10:00 na PKS-ie uściski z dawno nie widzianą kochaną góralką i już po chwili pierwsze zaskoczenie. Bilety na bus do Popradu już dawno wyprzedane. Jak to się stało, że nie pomyślałam o rezerwacji?... Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Błyskawiczny plan awaryjny i po chwili busem docieramy do Łysej Polany, gdzie na Słowacji wita mżawka i oszkliwy miś uszyty z dywanu. 20 minut później siedzimy już w expresowym taxiku prującym z prędkością dźwięku prosto w stronę Popradu.
  Tatry Bielskie uśmiechają się słońcem. Pomalutku zaczynam odczuwać wolność wyjazdu. I w momencie, gdy uśmiecham się pod nosem, za oknem objawia się koszmar: krajobraz po huraganie,jaki nawiedził Tatry zeszłego roku. Od Tatranskiej Lesnej po peryferie Popradu, przez Łomnicę i Smokowiec, w miejscu, gdzie stał piękny, górnoreglowy las - pobojowisko jak z innej planety... Pozostałości wiatrołomów wywrócone do góry korzeniami, ziemia zryta jak po przejściu stada bizonów. Wśród czarnych wykrotów pojedyncze, smętne, ogołocone z gałęzi jodły. Niebo zaszło chmurami...
  W Popradzie burzowe chmury i chłód. Zarzucamy wory na plecy i budzi się nagle dziki śmiech - oto nadjeżdżają busiki, które nie wpuściły nas na pokład! Niestety to ich problem, że my dotarłyśmy pierwsze.
  Kawa w dworcowym barze, zupa fasolowa i oczekiwanie na przesiadkę. Dochodzi 15:00, ale wierzę (i nie przestaję), że do Raju uda nam się dotrzeć jeszcze przed zmierzchem. Wysiadamy na trasie, w Spišskim Štvrtoku, wiosce małych domków skupionych wzdłuż krętej ulicy. Stąd idziemy pieszo, poszukując noclegu.
  Przed nami ciągnie się przestrzeń błękitów górskich i śnieżnych zieleni łąk. Idziemy sprawnie ku szerokim połaciom i dopada mnie jakby rozmarzenie, właściwe dawnym włóczęgom, kiedy cel majaczył daleko i niewyraźnie, odległy i nieznany... Na szosie zatrzymuje się samochód - starsza pani i młodszy mężczyzna proponują podwiezienie do Hrabušic, z czego skwapliwie korzystamy. Zaskoczenie uprzejmością nastraja pozytywnie, co też okazuje się pozytywne w szukaniu noclegu...
  Kemping w Podlesoku położony jest położony jest w kotlince tuż przy wyjściu wszystkich kluczowych szlaków - miła enklawa, lecz nie pozbawiona gwaru i imprezownia dla polskich turystów. Niestety nie było dla nas miejsca w gospodzie. Ani w hotelu nieopodal, ani na Ranczu U Trapera w towarzystwie koni i owczarków kaukaskich... ani w kilkunastu innych kwaterach w Hrabušicach...
 Kiedy już rozglądałam się za przystankiem o standardzie hotelowym, bądź przyjaznymi krzaczkami, w centrum dorwała nas kobieta i po krótkiej wymianie zdań i uśmiechów, zasuwamy do cygańskiej dzielnicy, gdzie na uliczkach bawią się brudne i roześmiane dzieciaki, wokół plączą się psy, a wszyscy dookoła błyskają zębami i wołają po polsku: "Dzień dobry!" W obliczu tych faktów, zdarte od asfaltu podeszwy stóp i wrzynający w ramiona ciężar plecaka przestały nagle jakoś dokuczać.  Zwłaszcza, gdy hospodarka oprowadziła nas po nowym domu, piętrowym, z jadalnią, salonem, kuchnią, łazienkami, wielorodzinnymi łóżkami, po czym wcisnęła w rękę klucz - "Vy som doma!" Natychmiast zdecydowałyśmy zostać tu przez cały wyjazd, czyli 4 noce.
  Kąpiel, pożeranie zapasów, plany na dzień następny i wyruszamy pozwiedzać wioskę, co zajmuje aż 10 minut. Centralny Hostinec przypomina typowy bar beskidzki, pomimo to siadamy z kuflami Śarisa i znienacka zawiązuje się znajomość z tutejszymi trzema kuzynkami, które świetnie rozumieją polski, przy okazji ucząc nas kilku nowych słowackich słówek (taxik, potajemky, frajer...) Czuję się, jakbym wpadła z wizytą do dawno nie widzianych znajomych i po kilku godzinach spędzonych w tej małej wioseczce, nie będąc nawet w górach, wiem już, że to na pewno nie jest jedyny wypad w te strony...

  30 kwietnia, niedziela  - Wylecieć byłoby prościej

  Poranek straszy szarością. Grażyna straszy zakwasami. Chłód i pustka na ulicach. Nic dziwnego, skoro wieczorem w polsko - cygańskiej wiosce lało się strumieniami a z daleka rozbrzmiewały ryki "Hej sokoły!" W Podlesoku wchodzimy na szlak i uderza piękno czystego, pustego lasu. Ten las, wysoki, jodłowo - bukowy, towarzyszyć nam będzie od tej pory niezmiennie. Pierwsze podejście wyprowadza nas w ciszę ponad Spisz - rozmyty i bladopastelowy; panuje chłód, jakby zwiastun deszczu w przebłyskach słonecznych uśmiechów. Wznosimy się łagodnie ponad kolejne, strome, wąskie doliny, wśród zieleniejących buków i paproci. 


Ze stoków ponad Kláštoriskiem

Dolina Białego Potoku


  Z kondycją chyba nie jest źle, bo pomimo "spacerowego" tempa do Kláštoriska docieramy grubo przed czasem, kiedy to mieszkańcy Chatovej Osady dopiero celebrują poranną kawę i papierosa, przeciągając się na werandach i przemykając ze szczoteczkami do zębów w garści...
  Na polanie w Kláštorisku ruiny klasztoru kartuzów z XIV wieku (kupa gruzów rozwleczona u stóp polany), słońce i wiatr oraz pierwszy prawdziwy widok w głąb Raju - strome stoki granatowych gór porośnięte gęstym lasem, daleki szum wodospadów rozproszony wśród kanionów i spokój płynący na jego skrzydłach, uderzający ze zdwojoną mocą, w głąb, do serca...

Ruiny klasztoru kartuzów w Kláštorisku
  Pierwsze łańcuchy. Klamrami i stupajkami, skalistym zboczem schodzimy w dół, gdzie słychać głosy niewidzialnych ludzi - dolina niesie echo wysoko ponad wierchy. Tu na zboczu jeszcze panuje cisza i słoneczny spokój tajemniczego zakątka. Gdy schodzimy w dolinę, ku Potokowi Biela Voda, przez chwilę robi się tłoczno; towarzyszy nam nadzwyczaj hałaśliwa grupa chlapiąca co pół godziny piwo i tak w uroczysko (roklinę) Sokoliej Doliny wkraczamy w towarzystwie ich idiotycznego rechotu i niezrozumiałych (to chyba Czesi), ale wyczuwalnych docinek.

  


  Sokolia Dolina to stromy wąwóz obwarowany wysokimi, skalnymi ścianami. Kroczymy światłocieniem, dnem potoku, by wreszcie po mozolnym podejściu stanąć pod widokiem zapierającym dech w piersi. Z cieśniny pionowych skał porośniętych roślinnością, z 80-metrowego progu ginącego gdzieś w czeluściach wysoko, wysoko nad głową, tryska Závojový Vodopád. Szeregiem wąskich drabin, ubezpieczonych perci, przewieszonych przez siklawę mostków i przemykających między kolejnym cieśninami skał stupajek, miałyśmy wydostać się 100 metrów wyżej, tam oto, gdzie na rąbku chmury ponad spadkiem wód, majaczy na mostku mikroskopijny ludzik. Zagrała adrenalina. Szpiglasowe perci czy łańcuchy do Chaty Pod Rysmi to przy tym mały pikuś. Miałam ochotę wyrwać tam z kopyta, ale wryli się głośni zza pleców i tak przetrzymany hormon sprawił, że na pierwszą, kilkunastometrową drabinę wkroczyłam na lekko miękkich kolanach. Nic to. Stanąwszy na pierwszym mostku przerzuconym przez siklawę pomyślałam - piękne przeżycie - wspinać się po wąskiej konstrukcji przewieszonej kilkadziesiąt metrów nad ziemią i spływającą w dół porywistą wodą... Po czym nastąpił kolejny, kilkudziesięciometrowy odcinek wspinaczkowy, "grillami" (stupajkami), drabinami, drewnianymi równoważniami zabójczymi dla mojego zwichrowanego błędnika. W partii szczytowej wodospadu nie byłam w stanie spojrzeć swobodnie w dół. Patrząc przed siebie, w głąb doliny, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zabłąkałam się znów gdzieś w okolicach Sulovskich Skał - dookoła wyniosłe wieże wtopione w czyste, niemal dziewicze lasy... Czy tak jest wszędzie na Słowacji?...
  Jeszcze dwie drabiny, w tym jedna okrutnie chybotliwa, kolana i golenie obtłuczone od stopni i ubłocone, obolałe od podciągania się ramiona, przebalansowanie na mostku z drewnianych belek i oto jesteśmy u szczytu doliny. Poziom adrenaliny spada. Spomiędzy drzew uśmiecha się słońce...
  

Zavojovy Vodopad

Ponad Sokolią Doliną


  Szum wodospadu i wrażenie niebotyczności, zawieszenia wśród gałęzi drzew - zostaje za nami. Chłodne pyszczki fal potoku głaszczą palce brunatne od łańcuchów. Dnem doliny, pośród błota i kaczeńców, idziemy w górę, ku lasom pnącym się jeszcze wyżej i przy skrzyżowaniu szlaków z ulgą gubimy hałaśliwych, pijanych towarzyszy. Kluczenie wśród łąk, krótkimi odcinkami łączników i za niedługo, wraz z chmarą turystów wylegających z sąsiednich wąwozów schodzimy w dół, do Podlesoka. Parzą bąble na podeszwach stóp. 


  Na kempingu tajemnicza fiesta, gra i przeklina po polsku (!) słowacka kapela podwórkowa. W potravinach tylko konserwy, piwo, wódka i papierosy: widać, że wioska przygotowana pod polskich turystów. Krótki odpoczynek przy piwku i znajomy spacer na azymut, czyli kościół w Hrabušicach.
  Jakaż to niewypowiedziana ulga - po 10 godzinach zdjąć buty i wsadzić stopy pod zimny prysznic. Jakaż to niewypowiedziana ulga umyć spocone włosy! Jakaż to niewypowiedziana ulga znaleźć w takiej wiosce przyzwoitą knajpkę (Ascona Bar), w którym co prawda barman leje nam drinki jak z kosmosu (malibu bez mleczka i gin z tonikiem bez ginu), ale za to jest gdzie odpoczywać wieczorami i plotkować o wszystkim...

   1 maja, poniedziałek - Do góry kopytami
  8:15 wyruszamy. Łąkami, ku wylotowi najsłynniejszego szlaku rajskiego - nad Przełomem Hornadu. Tuż za dolną stacją wyciągu na Malym Polu krajobraz zmienia się diametralnie: z sielankowo - wiejskiego, grząskiego łęgu, w tajemniczy skalno- wodny świat. Gardło Hornadu (po grażynkowemu - przełom Honoratu)...
  W tym miejscu Hornad jest spokojny, płynie szeroko między skałami i przypomina Dunajec spod Pienińskiej Drogi. Szara zawiesina nieba podlewa nas deszczykiem. Wkrótce wychodzimy z jodłowego lasu wprost na pierwszą przeszkodę rozpoczynającą jeden z najpiękniejszych i najciekawszych szlaków, jakimi udało mi się dotychczas przejść.
  Skała przewiesza się i wybrzusza ponad huczącym i spienionym potokiem zieleniejącym kilka metrów pod stopami. Ciąg łańcuchów wyprowadza ku pierwszym stupajkom, czyli znanym ze zdjęć "grillom". Wielonarodościowy ogonek przeciska się więc bokiem, ocierając o skałę, odchylając na łańcuchach stopami o krawędzie grilla, bo wąsko, pod nogami zatraca się w falach Hornadu perspektywa, panta rhei... Wrażenie jest niezapomniane - stąpać po chybocących stopieńkach nad szumiącą górską rzeką, w której rozbijają się drobinki niezauważalnych kropli zanikającego deszczu.
 
Początek Przełomu Hornadu
"Grille"
  Trasa prowadzi bezustannie brzegami "Honoratu". Po odpoczynku leśnej drogi wkracza znów na perć i przeprowadza śliskimi, drewnianymi kładkami w skałę, na której znów z upodobaniem balansuję na łańcuchach (lubię łańcuchy!) Przekraczamy toń wiszącym mostkiem i znó witają nas grille, mniej lub bardziej zwichrowane, policzek tuż przy wilgotnej skale... Wysoko, wysoko, ponad dnem doliny wąska kładka nad stromym podejściem. Przełom wygląda stąd imponująco, ciasny i - zdawałoby się- odległy. Ponownie drabinka (brrr) w dół i tu chwila odpoczynku przy krzyżówce "Pod Kláštoriskom" oraz najbardziej złowieszcza przeprawa - dwudziestometrowy wiszący most, po którym najchętniej przeszłabym z zamkniętymi oczami. Tymczasem Indiana Jones, marynarskim krokiem, z jedną ręką wolną, biegnę za nieustraszoną Grażynką z aparatem w ręce numer dwa. Co było w dole i dookoła - poczytam sobie w przewodniku. Jedno wiem na pewno - przewieszone konstrukcje mnie nie kochają.
  


  Robi się chłodno i ponownie uderza mżawka. Kolejne kładki i ciąg stupajek, ludzie zdążający z naprzeciwka i ożywcze tchnienie od wody. Przed nami wyrastają wierchy, wysoko ponad dnem doliny spoglądam ostrożnie w urwisko - można tu tracić skazańców. Nadzwyczaj szybko docieramy do kolejnego węzła szlaków. Czas na kawę, drugie śniadanie i szybki plan dalszego działania. Nie minęło jeszcze południe i wprawdzie dzisiejsza trasa miała być tą lżejszą, ale grzechem było by wracać o tak wczesnej godzinie, nawet przy pokropującym deszczu. Wyjadamy zatem część prowiantu z plecaka i postanawiamy przejść Przełom Hornadu do końca, do Čingova, a potem się zobaczy...
  Kamienny most przy osadzie chat. Chłód mrozi łydki, dopinam zatem nogawki i ruszamy ponad Hornadem w dalszą drogę. Już po chwili okazuje się to dobrym pomysłem, bo czeka nas następna porcja grillowania - tym razem z lekką dozą adrenaliny. "Tam się jeden rusza! I w dodatku trzeba się odchylić! Powodzenia życzę!" Jakiś młody, zestresowany Polak zbiega z trasy wyraźnie w lekkim szoku. Paniki nasiał, bo wprawdzie tu i tam się kiwało, ale po 3 godzinach jazdy głową w dół i piętami na boki, nie wzrusza nas to. Nawet późniejszy długi ciąg obluzowanych i zardzewiałych stupajek, miejscami wyłamanych całkowicie i dosztukowanych fascynującą konstrukcją z belek i kamieni (!!!?) Ci, którzy wchodzą, pytają ze zgrozą: "A bardzo tam dalej jest strasznie?" A ja mam ochotę wrzasnąć, że chcę jeszcze raz! Tak mnie te gimnastyki pochłonęły, że u kresu grillowania walę niechcący łbem w występ skalny i rozcinam dłoń na zardzewiałej kotwie łańcucha. Nic to, bez obrażeń nie byłoby zabawy...
  Hornad gwałtownieje. W ponorach zielona woda pieni się i spina w wiry. W maleńkiej jaskińce bezpiecznie nad przełomem - ptasie gniazdo! A dalej, za lasem, z którego schodzimy przez wąski most ku Dolinie Białego Potoku - zmienia się w rzekę i prowadzi pod pionową, wyniosłą ścianę Tomašovskego Výhľadu, dziką, surową i imponującą. Stąd już niedaleko do Čingova.
  Jest to osada podobna do Podlesoka. Chaty, parking, zastavka, restauracje... Razem z deszczem wpadamy do bufetu i pożeramy kotlikovy gulasz, który razem z pyszną kawą w glinianym dzbanuszku, daje parę na powrót. A powrót daleki...
  Ścieżką ponad chatami docieramy wyżej, ponad Čingov. Szeroka polana - kolejna enklawa turystyczna, emanuje ciszą i popołudniowym, deszczowym spokojem. W dolinie obrazek wsi, obowiązkowo z białą wieżą kościoła i przymglone wzgórza dookoła. Las piękny na grzyby... Zapodaję lekko maratońskie tempo i mijając zbiegających z góry ludzi, szybko wychodzimy wysoko ponad dolinę, z której przyszłyśmy. Oto na wychodni białe turnie, oglądane jeszcze przed momentem z dołu i mrówki ludzi zdążające do Čingova. Jeszcze parę chwil i osiągamy znajomy obrazek szerokiej wychodni skalnej - Tomašovský Výhľad.
 
Tomašovský Výhľad
  Potężne skalne urwisko robi należyte wrażenie. Brakuje odwagi, by spojrzeć w dół bez podpięcia się do stalowych kotew. Głęboko w dole wije się Przełom Hornadu a dookoła strome wzgórza rajskich wierchów niosą deszcz na liściach drzew. Tutaj kręcili zdjęcia do "Ostatniego smoka", a w tle majaczyła panorama Tatr. Dziś nie widać nic oprócz szarości sennego popołudnia i wszechogarniającej zieleni zasysającej zmęczenie głęboko do środka. Nie czas jeszcze na znużenie, choć godzina robi się słuszna a na kwaterę daleko...
  Schodzimy na żółty szlak (ewakuacyjny). Rozpadało się na dobre. Ubieram kurtkę. Grażynka z uporem maniaka odmawia ubrania peleryny i nasiąka deszczówką. Szeroka polana u skraju lasu ukazuje cudowną, niekończącą się przestrzeń spiskich pól i łąk, przecięta linią kolejową, na którą nanizane wioski jak z wielokrotnie powielonego obrazka - z białą wieżą kościoła...
  Wchodzimy w szeroki i piękny las opadający błotnistym zboczem w dół. W tym lesie pewnie mieszkają zwierzęta - zaczyna się niepokojąca gadka o niedźwiedziu... Na wszelki wypadek postanawiam zbytnio nie rozglądać się dookoła. Przy drodze w Majerskiej niechcący dorabiamy się przewodnika - wydębia 100 koron, ale jego wygląd i puste oczy nie świadczą o jakiejkolwiek zamożności. Zgodnie ze wskazówkami, zwracamy się "pre hore" i przekonujemy się, że górka 822 m npm może tak dać w dupę na podejściu... Kiedy już na czworakach wgramoliłyśmy się na Čertova Sihoť, słychać z dołu echo ludzkich głosów znad Przełomu, dudnią z daleka kaskady, nad którymi balansowałyśmy - zdawało by się aż wczoraj - a nie przed kilkoma godzinami, taki zrobił się długi ten dzień... Panorama jest szeroka i dzika- skrajem urwiska przemykamy przez las zryty przez dziki i obsrany przez sarny. Gdyby tylko chciało tu zagrać słońce - byłby to widok niezastąpiony... Ostrza skał ukryte w zielonym lesie, refleksy słońc na wodzie zaklętej w ponorach, w błękicie nieba zawisłego ponad ostrymi wierchami... Nawet w deszczu jest tu pięknie. I tak jakoś smutno i straszno zarazem.
  Znienacka między ramionami wzgórz ukazuje się oczom naszym znajoma kopuła silosu przy młynie w Hrabusicach i tym razem właściwy na azymut biały kościół. Zejście jest strome i prowadzi na dokładkę przez kolejną morderczą górkę o zawrotnej wysokości 654m npm (Zelena Hora). 30 km w nogach plus dodatkowe tańce na łańcuchach i gimnastyki na grillach sprawiają, że targam jeszcze żwawiej, niż mogłoby się wydawać możliwe. Niezbadane są wyroki organizmu...
  Wychodzimy z lasu i oto znajomy wyciąg na Małym Polu - zarówno początek, jak i nieomal kres wyprawy. Analizując widok ze wzgórza, postanawiamy iść "pre pole", co okazuje się krótszym i dobrym wariantem.
  Przy tartaku pasie się bocian. Idziemy noga za nogą, dojrzewając do przekłuwania bąbli (za pomocą spinki do bandażu oraz zepsutego korkociągu...) Zapada szybka decyzja - na kwaterze tylko się przebieramy i wcinamy coś na szybko, po czym biegniemy na bardzo zasłużone piwo...
  Hospodarka karmi nas pysznymi naleśnikami z czekoladą. Aby dojść do zlewu umyć naczynia, poruszamy się krokiem panczeisty. Kuśtykając okrutnie, dowlokłyśmy się do naszej Ascony i zwaliłyśmy ciężko do stolika. I okazało się, że to nie koniec atrakcji na dzisiaj...
  Przy sąsiednim stoliku dwóch chłopaków. Chyba Cyganie. Jeden bardzo młody, drugi starszy. Grażyna ma na niego oko :D Kogoś mi przypominał wizualnie i może za długo popatrzyłam, bo 5 minut później gościu się przysiada do naszego stolika a my jak debile zaskoczone tą reakcją tracimy mowę.
  Co magister teologii ze złotym łańcuchem na szyi robi w tartaku? Nockę w Święto Pracy. Co po słowacku znaczy "szukać", skoro wstydzą się powiedzieć przy stoliku? On chce uciec i to w miejsce, gdzie nikt go nie zna. Opowiada całe swoje życie po kolei, rozmawiamy, jakbyśmy się znali od zawsze. Zupełnie niespodziewana i zaskakująca znajomość. Chłopak ze Spišskego Štvrtoku.
  Staszko i jego kuzyn Joszko. Odprowadzają nas pod bramkę kwatery. Joszko puszcza z komórki jakieś filmiki z wesołą krową. Biedny Staszek ubolewa nad nocką. Nie chcą się żegnać. Ale niestety trzeba.

  2 maja, 26 lat - Sucha Bela

  Miał być Vel'ky Sokol, ale autobus nam zwiał 15 minut przed czasem i nie wyszło. Plan awaryjny - wąwóz Sucha Bela. Tradycyjny, ponad dwukilometrowy spacer do Podlesoka, a na horyzoncie cudne Tatry, przecięte chmurami wpół. Pogłowie turystów budzących się niemrawo do życia, kiedy my wychodzimy na szlak...
  Ścieżka w Dolinie Sucha Bela jeszcze bardziej niż pozostałe przypomina tor przeszkód dla owczarków niemieckich. Nie wiadomo, gdzie potok a gdzie droga... Średnio co czwarty krok, zamiast na kamieniu czy rozmokłej kłodzie, ląduję w bystrzynie. Grażyna zaczyna powoli przeklinać, ja w duchu błogosławię wynalazcę vibramu i impregnatów woskowych...
 
Wąwóz Sucha Bela
  Słońce nieśmiało wyziera z góry i ledwo, ledwo dosięga nas spoza krawędzi wysokiego wąwozu, w któym kładzie się wysoko cień. To słońce jest jak uśmiech w urodziny i towarzyszy do końca dnia. Drży na listkach buków i w pyszczkach bystrzyn...
  Idziemy w głąb wąwozu, niestety wraz z ludzkim pochodem. I już wkrótce pierwszy z wodospadów - wiedzie do niego kilkunastometrowa drabina połączona z kolejną podobną ciągiem niezapomnianych grilli. Patrząc na paralityków nad głową, myślę ze śmiechem - cwaniara; po trzech dniach przewieszek pozwolić sobie na takie szyderstwo :D Niestety w dół nadal wolę się nie wychylać a drewniane kładki nadal nie budzą zaufania. Grażyna przeklina drabiny, które zwłaszcza z plecakiem pochłaniają dużo energii.
 
Wyjście ponad Okienkovy Vodopad
Sucha Bela
  Ponad wodospadem zmyślna forma krasowa - półkoliste okienko. Stąd nazwa formacji - Okienkovy Vodopad. Ładnie tu - dolina wyniosła nas w oka mgnieniu na wyższy próg. W dalszym ciągu idziemy korytem potoku płynącym już całkowicie całą szerokością trasy... Wąski przesmyk między skałami - na szerokość barków, a pod stopami utopione mostki, po których nie tylko ja idę jak kot po ścierni... Wychodzimy ku kolejnej karkołomnej plątaninie drabin, grillów, łańcuchów i równoważni. Błędnik nie ma czasu głupieć. Chwila wytchnienia, ostatnie klamry i drabina w stylu "koci grzbiet" oraz podejście do szczytu doliny, ku znajomej wiacie, gdzie chłodny wiatr i wesoła grupka turystów. Szkoda, że tak krótko. Powspinałabym się tak do wieczora. Czuję się jak dziecko po wizycie w lunaparku :)
 
Okienkovy Vodopad
  Drogę powrotną wybieramy dookólną, czyli przez Małą Polanę. Okolica jak wyjęta z pocztówki. Długa droga przecinająca halę, znikająca w łagodnym lesie, gdzieś na linii horyzontu poniżej, gdzie w łożysku jedlin leży błękitny garb nieznanego wierchu. Schodzimy spacerkiem przez wonny, sosnowy las, na skraju ukrytej polanki mała chatka...
  Spojrzenie w dół, przez sosnowe kiście, ku zielonym dolinom, ku dalekim garbom Niskich Tatr... Słoneczny las rozbrzmiewa naszym śmiechem.
 Tradycyjnym, luzackim tempem, tradycyjnie z rękami w kieszeniach i tradycyjnie kłócąc się o plecak, schodzimy w zacisze Hrabusic Pily. Spojrzenie przykuwa tabliczka w oknie jednego z uroczych domków: Na predaj. Ktoś wczoraj pytał, czy przypadkiem nie chciałabym tu zamieszkać... Cudowny kudłaty kot wygrzewa się na ganku. Sadowimy się w miejscowym bufecie i pożeramy pikantne, pyszne spisskie parky...
  Droga powrotna obok Vel'kej Belej Vody, owocuje delikatną głupawką, po piwie raźniej jakoś idą kładki :D Wkrótce wychodzimy przy kempingu i żegnamy niestety Słowacki Raj...
  Wieczór pożegnalny był wesoły. W Ascona Bar szybko poradziłyśmy sobie z szafą grającą, a kiedy już poznałyśmy się z całym barem, trzeba się było zawinąć na kwaterę i spakować do wyjazdu...

   3 maja, środa - Niebo dookoła...

  Wsiąść do porannego autobusu na Poprad ostatniego dnia długiego weekendu okazało się gimnastyką najwyższych lotów. Zanim dojechaliśmy do sąsiedniej wioski, wesoła impreza plecakowa wracająca z gór, połączona z ludźmi jadącymi do pracy, po pierwsze zaczęła wydzielać niezdrowe wonie... W przepełnionym o 50 procent autobusie słychać "Potlaczajte se tam do zadu" A tam do zadu ni ma miejsca...
  Docieramy do Tatrzańskiej Łomnicy. Słońce operuje ostro, okazuje się, że wjazd na Łomnicę kosztuje 940 koron!!!! Powariowali. Nici z wyjazdu przy takiej cenie. Szczyt jak zwykle zasłania gruba warstwa mgły. Decydujemy się tylko na kolejkę pod Skalnate Pleso i już po chwili unosi nas bezgłośnie malutki wagonik. Płynie bezszelestnie ponad trasą pokonywaną własnonożnie prawie 10 lat temu (pamiętam jak dziś prawie każdy szczegół tej wycieczki...) I łzy stają w oczach. W miejscu, gdzie rósł ten piękny, strzelisty las, idealny pion, szare jodły o smukłych pniach - leży zdziesiątkowane cmentarzysko ciągnące się reglem aż po horyzont - poczerniała masa wiatrołomów jak źle zrośnięta blizna szpecąca ukochane ciało - i odwraca się wzrok, by nie zacząć mniej kochać...
  Górna stacja kolejki zbliża się, a wraz z nią połacie kosówek i płaśń przy stawie okryta metrową kołdrą śniegu. Tu jeszcze panuje zima, szusują narciarze, spadają spod wysokiej mgły pochłaniającej Łomnicę nieodwracalnie... ("Wokół ciebie niebo...") Wpada znów za kołnierz, otula wilgotnym tchnieniem, znów błądzę w chłodzie i zwracam spojrzenie ku rozsłonecznionej dolinie daleko u stóp... Innym razem...
  

Tatranska Lomnica



Obserwatorium nad Łomnickim Stawem



  Przyjdziemy tu kiedyś tamtą drogą - mówię, wskazując magistralę od Kieżmarskiej. Grażyna kiwa głową. Ale najpierw będą Rysy. Muszę zabrać Cię do tej magicznej chaty jak tylko zdasz maturę, kochana kumpelo. Bo z Tobą wędruje się wspaniale. Nieważne czy deszcz, czy śnieg, ciężki plecak, obolałe nogi, karkołomna trasa, niedźwiedź we mgle czy pająk w pokoju. Tylko tak dalej. Przynajmniej Ty mi nie uciekaj. Nawet jak znajdziesz tego swojego wysokiego bruneta ;)
  To prawda, co mówią - wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej? Jeśli tak, to pewnie jutro znów poniesie mnie go dalej szukać...
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz