niedziela, 16 lipca 2006

Hala Boracza
16 lipca



Przedziwne jest to uczucie - przez cały tydzień pęd do gór i wołanie tak silne, że wręcz nie do zniesienia, a gdy wcześnie rano w niedzielę zaryczy budzik, jakieś wewnętrzne lenistwo siłą obraca na drugi bok. I nie chce się. Perspektywa kolejnej niedzieli, gdzie jak pingpong obijałabym się w czterech ścianach, poderwała mnie z wyra i było to bardzo dobre posunięcie.

  Postanawiam pójść tam, gdzie jeszcze nie byłam, poznać nową trasę. O mały włos nie zmieniam decyzji na wizytę w Chyzu u Bacy. Resztki rozsądku krzyczą: trzymaj się planu, bo zawsze po drodze masz głupie pomysły!
  Wysiadam w Rajczy. Chłód i słoneczność. Opustoszałe ulice. Za niebieskimi znakami, przez pierwsze błoto, wchodzę natychmiast w las. Pachną trociny. Ponad chatami, wyludnionymi i sennymi, bez szczekających piesków, rząd uli, rozstaj dróg. Jakiś pan w odprasowanej koszuli i spodniach w kant zbiera poziomki. A ja stromo pełznę w górę błocąc buty i myśląc - co mnie dzisiaj spotka?...
  Duszny las nalany słonecznością. Gdzieś w dali słychać głosy, pewnie z chaty za przecinką. Wysokie, chude tyki drzew kołyszą się zgrzytając, popiskując, zachodząc na siebie. Wiatr napędza zwały chmur na nieboskłon i przez chwilę myślę - będzie deszcz; coś jednak podpowiada, że jednak obejdzie się bez niego.
 Ostatnie chaty na wysokim przysiółku Sarnówka. Miodowo - zielona sielskość niedzielnego przedpołudnia z granatowymi groniami w tle. Jak ja im zazdroszczę - myślę o mieszkańcach chat... Mijam łąkę pełną kwiatów i sangwinowych traw, za nią zagajnik przygiętych do ziemi łuków brzóz. Ścieżka skręca i wkraczam w stary las poskręcanych buków, przez gęste zarośla, w których rozrabiają ptaki idę pod pochmurnym niebem. U kresu podejścia ogłaszam przerwę.
  Jak zupełnie inny staje się świat napełniony słońcem... Jestem tylko ja i ten las pod Suchą Górą, tajemniczy, spokojny i cichy, las chłodnego lata rozkołysany wysokimi ptakami, czesany zielonym wiatrem... Nagle ogarnia wzruszenie... Jestem tu i teraz, tylko dla siebie, w tej chwili wydłużonej o każdy następny krok zawiera moje prawdziwe szczęście; nanizane na źdźbła traw i odbite tysiąckrotnie od chmur... Właśnie po to warto żyć, choćby już nic innego nie zostało i choćby miało więcej nie być powodów - dla samotnego spaceru w głąb siebie...
  

  Wypływam na Polanę Pod Suchą Górą... Faluje w niej cisza ostrzem płowych traw, zielenią krzewinek i złotem kwiatów lata. Dookoła przysiadły młode jodły, wspinają się zboczem i wrastają w daleki las... Jest cicha i słoneczna magia w kołysaniu traw, w żegludze przez kobierce tej łąki, jak przez Rusinową w zimowym zmierzchu, tyle, że z obrazkiem beskidzkim wypełniającym widnokrąg w oddali, aż zachłystuję się tym widokiem, tym poczuciem cichej przynależności - jak od dawna się nie udawało... Pluszowe trawy i wdzięczne, roześmiane kwiaty... Idzie łąką tajemniczy szept i radosny śmiech, jakby daleki pogłos leśnego wesela i zastanawiam się, czy to wyobraźnia, czy to wreszcie we mnie tak się wszystko śmieje?...
  
Hala Cukiernica
  Ścieżka niży w dół. W rudych kałużach zawisły liście. Jeden - żółto-zielony na szlaku. Już mam go podnieść, gdy witam dwie starsze kobiety, uśmiechnięte i zmęczone. Niosą wiadra na plecach, pewnie na borówki. I znów polana z szałasem przycupniętym przy drodze. Po drugiej stronie doliny Milówki widać już Boraczą (ja jeszcze nie chcę, tak wspaniale się wędruje). W chwilowym szale fotograficznym przemeblowuję las, bo ta gałąź na środku ścieżki burzy kadr... Wychodzę ku jasności Żywiecczyzny i patrzę w bezdechu jak słońce maluje zielono - złoto daleki Beskid Mały, Baranią Górę i łąkę pod Prusowem. Chwila zastanowienia na widok obskurnej, kanciastej bryły schroniska, jednak pragnienie kawy i ciekawość biorą górę.
  Na Hali Boraczej szaleje zimny wiatr i brązowy wyżeł podgryzający spróchniałe konary. Schronisko straszy - oderwane, rozdygotane klepki z dykty telepią się na fasadach, jakby zaraz miały pofrunąć. Przeżuwając zaschniętą bułkę myślę, że przydałaby się temu miejscu reinkarnacja. Na szczęście pani w bufecie rozpromieniona jak słońce, charakterna i tubalna. Kawa z widokiem na Beskidy smakuje wybornie i daje kopa na drogę powrotną.
  Pod schroniskiem spotykam człowieka z rowerem. Trochę się zgubił. Pyta - a co widać tam, a tam? A bo on tu pierwszy raz. Chyba cosik źle tłumaczę, bo jakoś nie zastanowiłam się jak zwykle nad swą górską litanią, tak mnie omamił i wciągnął ten zielonozłoty widnokrąg.
  Płynę żółtą, krętą drogą w górę a słońce bawi się ze mną w chowanego, bo ledwo wyciągnę aparat, kryje się za chmury. Granatowe jak burza wyspy Lipowskiej i Romanki potężnieją na horyzoncie. U skraju ścieżki pierwsze borówki, ciemne i cierpkie, plamią palce na malinowo. Przelotny uśmiech na szlaku, "cześć" i znów płynę sama jasnymi łąkami...
  
Romanka
Droga na Prusów
  Długi grzbiet Prusowa jak zaczarowana kraina. Gdyby leżał tu śnieg, można by rzec - arktyczna pustelnia. Szerokie kępy borowin i stepy traw z niekończącym się widokiem, aż po Śląsk. W dali kopiec Skrzycznego, szara plama jeziora, Beskid Mały... Dalej płynie Romanka, za nią skalne Pilsko - tego już czytać z mapy nie muszę...
  W lesie kilimy paproci pod czekoladowymi pniami. Siadam w tym lesie, w zupełnej ciszy i cieszę się, że mam na to czas, że mijając ostatnich ludzi i przydrożną kapliczkę, znów zagłębiam się w ciszę zielonego wiatru w bukach i w swoich cichych myślach. Znienacka przypomina się jesień, gdy w Chochołowskiej mgły wałęsały się po rdzawobrunatnych wierchach a na Siwej Polanie górale zawodzili rzewnie nieznaną pieśń... Ta moja wędrówka też ma coś z jesieni - nostalgiczna i samotna, tak dogłębna i cicha, że zapomina się, skąd się przyszło i dokąd wraca po cichutku...
  Przede mną ludzie. Idą do źródła z bańkami wody. Schodzą do szałasu przy drodze, gdzie zapach wędzonego i kuchnia polowa. Im także zazdroszczę...
  
Polana Cukiernica z Niedźwiedzicy
  Łąki nieskończoność. Znad traw wychyla się rogaty łeb i przypomina wiersz Baczyńskiego: "Tylko ludzie znad trawy jak krowy, spojrzenie zwrócą w niepokój rzeczy, w to, co zapatrzenie..." Nie ma dziś rzeczy niepokoju. Jest przesycone latem powietrze, głęboki zapach traw, poziomki przy drodze i wiewiórka w gałęziach drzew. Jest strome zejście i duszny aromat nagrzanych liści. Szczekanie psów w zagrodach, kopki siana i strachy na wróble o głowach z wiaderek. Jest baran w przyczepie, sugestywnym "meee" obwieszczający światu swoje nieszczęście, są złote wzgórza i pomarańczowe kwiaty pnączy na płotach. Jest ból nóg i zapach potu, słońce w oczach i rzewna radość w sercu.
  Udana niedziela...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz