niedziela, 24 września 2006

Połowa Czerwonych Wierchów
24 września

  
  Od rana słońce i chłód. Lekki zawrót głowy po wieczornej, niespodziewanej i międzynarodowej imprezie na balkonie w PTSM-ie. O 7:30 patrzę w stronę gór zarysowanych ostro nad dachami, na bezchmurny błękit nieba i wciskam ręce do kieszeni z uśmiechem. Będzie cudny dzień i piękna wycieczka.

  Lądowanie przy wylocie Doliny Małej Łąki i sms-owe instrukcje dla Grażyny nadciągającej od strony Czarnego Dunajca. Dłonie marzną w rękawiczkach, rozgrzewam się kubkiem gorzkiej herbaty i zaspanymi oczami patrzę w las, przez sita gałęzi, ku słoneczności Butorowa. Budzi się utajona radość, swoboda, wręcz głupawka. Cieszy nawet ślimak w trawie!
  Wreszcie jest Grażyna. Wkraczamy w Dolinę Małej Łąki. Pachną grzyby i kamienie, zimny cień nie pozwala dłoniom się rozgrzać. Las dzieli się na chłodną cienistość i ciepły balsam słońca na wzgórzach. Miodowa cisza przerywana śmiechem i spędzanie snu z powiek. Od rozstaju dróg idziemy już w koszulkach i szybko, choć z częstymi przystankami, przez dzikie chaszcze i zarośla, wychodzimy na Przysłop Miętusi.
  
Na Przysłopie Mietusim
Przysłop Miętusi
  Toczą się góry dookoła... W dali, nasączone wyrazistym światłem dnia - miedzioryty tatrzańskich szczytów. Słońce pali w oczy, lecz w lesie zalega zimny, wilgotny cień. Znak jesieni... Idziemy prostym trawersem ponad Doliną Miętusią a miodowa jasność osnuwa drzewa, spowija rzęsy, uśmiecha się do nas świat... Tuż po prawej stronie upłazy prowadzące na Ciemniak, miedziane i złote, w reglach soczystych i zielonych kosówką ognie jarzębin tak czerwone, jakby płonęły żywą krwią. Idziemy wprost ku skrzesanym kotłom Wielkiej Świstówki, gdzie ukryte są liczne komory jaskiń; garniec wapienny ukuty w połyskujący kamieniołom niży w dół ku reglowi doliny i zamyka się w granatowym, czerniejącym cieniu. Wysoko ponad nim urasta najwyższy wapienny polski szczyt - Krzesanica.
  Ścieżka wznosi się w górę, pojawiają się ludzie. Bardzo wolno dziś idziemy (panie Lwow, pańska "biblia" idzie dziś ze mną w plecaku...), ale gdzież można się spieszyć w tak cudownym dniu miedzianego słońca i po co?... Dookoła wzrastają białe po ból oczu skałki. Spójrz, jakie błękitne niebo - mówię do Grażyny. Ostatnio takie było chyba w styczniu na Kasprowym...
  
Mała Świstówka i Twarda Turnia
Dolina Miętusia
Kobylarzowe Turnie
  Śniadanie na skraju drogi, na mokrej trawie. Okrutnie sucha bułka, kabanos i herbata mają dać siłę, by wspiąć się na Małołączniaka. Kontemplujemy - to już chyba pół drogi lub więcej - jak mówi przygodna turystka - "najgorsze przed nami". W rzeczywistości nie najgorsze, bo oprócz porannego bólu głowy nic gorszego dziś nie było, ale może najcięższe. A mimo to ani trochę uporczywe. Determinacja i radość wędrówki jest ogromna. Podejście pod łańcuchy w Kobylarzowym Żlebie nieco mozolne. Chłonę góry w siebie jakby ze zdwojoną mocą, jakbym nie była w nich wieki i upajam się tym uczuciem. Dziś nie ma niemożliwego...
  Tańczymy na wiszących poręczach, plecak zwisa własnym prawem ciążenia. Wznosimy się coraz wyżej ponad doliny i cudny widok na Czerwone Wierchy i Tatry Zachodnie w dali poszerza się z każdym krokiem, z każdym przystankiem "co drugi znak". I nagle wychodzimy na trawiastą płaśń, szeroką, zrudziałą halę, po której biega wiatr i widok zapiera dech... Tuż na wprost, skąpana w świetle południa, wbita w zieloną połać regla kość Giewontu, ukrzyżowana i ostra, niosąca pielgrzymkę wydrążonymi w zboczu drogami. Jesteśmy daleko od nich; tu zaledwie kilka osób, choć pewnie będzie więcej. Pomyśleć - stałyśmy razem na tej pięknej górze zupełnie same, w blasku rodzącego się odważnie dnia... Za nami płyną rude i piękne kopy Czerwonych Wierchów - naprawdę czerwone... Ile to lat czekałam na ten moment - myślę - by wreszcie ujrzeć ich legendarną ognistą barwę...? A wszystko, to przybyć w odpowiedniej chwili, w odpowiednim czasie. Dziś jest mój czas...
  

W głąb Doliny Litworowej

Chuda Turnia
  Wspinamy się Czerwonym Grzbietem zrudziałym od traw, zerodowaną ścieżką, na końcu której widać małe ludziki - to musi być tam. I już widać trójkątną kopułę Małołączniaka... I widać o wiele więcej, bo zza jego ramion wstają całe Tatry - od łagodnych, płowych kop Zachodnich, przez Rohacze, Liptowskie, zieloną otchłań Doliny Cichej, przez majestatyczny dziób Krywania i poszarpane turnie wysokotatrzańskie, przez pęknięty szczyt Rysów i ostry filar kilometrowego Mięgusza, aż po Kozie Wierchy, Kościelec, ponurą Świnicę i najbliższe Goryczkowe... aż po kres... Wykute w miedzi i nasycone granatowym cieniem płyną i żeglują na skrzydłach porywistego wiatru ziębiącego pot na grzbiecie, mrożącego koniuszki palców, piekącego usta i łzawiącego oczy... Ten wiatr wytrąca kije z rąk i wciska oddech z powrotem w płuca, szarpie górami, jakby chciał je wydrzeć z objęć świata i ciska się w doliny, by zaraz wrócić z impetem i tłucze się między jedną a drugą stroną grani, tarmosi niemiłosiernie i buduje na głowie osobliwe gniazdo ze zlepionych i potarganych włosów...
  
Giewont
Kominiarski Wierch i Chuda Turnia
Ciemniak
Kopa Kondracka i Tatry Wysokie
Krywań tak blisko
Małołączniak
Tatry Wysokie i Dol. Cicha
Kopa Kondracka
Zejście na Przełęcz Pod Kopą Kondracką
Małołączniak
  Krótki odpoczynek i pod obstrzałem tego wściekłego, zimnego wiatru, schodzimy ku Kopie Kondrackiej. Nie starczy czasu na Ciemniak. To nic, dziś mogę wędrować dokądkolwiek. Tatry mienią się złotem i dzikim winem, usypane ze słonecznopłowych, miodowych kop, opadają zbocza w doliny lekko zielonkawe, nakryte patyną cienia, głębokie i niewymierne... Jest tak pięknie, jak od dawna nie było, tak ciepło w środku i cicho, pomimo walki z wiatrem, że znów czuję te góry, jak przenikają mnie na wskroś, nie mijam obrazów, lecz staję się ich częścią, tam, od środka...
  Kopa Kondracka. W dole malowniczy zygzak drogi ku chatce w Kondratowej. Szkoda, że tak prędko, chociaż lekko doskwiera ból nóg. A serce idzie dalej, przez Goryczkowe, Świnicę, Orlą Perć, wysokie przełęcze, jak przez niebo wykute z miedzi... Przyglądam się zrudziałej trawce u stóp. Sit skucina. Kilka ździebełek nie przykuwa uwagi. Rozległy łan rozpięty na zboczach, nalany wrześniowym słońcem, rozsiewa magię na całe góry...
  

Przełęcz Pod Kopą Kondracką i Suchy Wierch Kondracki
Wiatr - fryzjer
Świnica - ostatnie spojrzenie

  Schodzimy w Dolinę Kondratową, przez wściekłokrwiste kępy borowin. Cierpkie owoce zwarzone przymrozkami topnieją na języku. Gdzieś daleko nieśmiało gwiżdże świstak. Za to niesie się doliną donośny śpiew przygodnego turysty. Przy schronisku gwar -omijamy je i pędzimy w dół. Góry słońca maczanego w miodzie zostają za nami. Zmęczone nogi i zmęczone oczy. Sytość dnia naczerpanego po brzegi w odmęty duszy. Cudowne chwile jesieni dzielonej z kimś, z kim warto jak najdłużej wędrować. Jeszcze dużo gór przed nami...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz