Po niedzielnym całodziennym odpoczynku w Beskidzie Małym z widokiem na coraz bardziej wiosenne góry, przygotowuję się duchowo, fizycznie i mentalnie na bieszczadzką majówkę. Powróciła życiowa energia a sakramentalne „tak” od szefa przypieczętowuje sprawę i dodaje kopa. Tak oto wyruszam- znów samotnie, ale w niczym to nie przeszkadza, bo bardzo chcę po raz pierwszy w życiu zobaczyć Bieszczady.
Droga jest daleka. Z Kęt do Krakowa, potem do Sanoka i zdaje się nie mieć końca. Opóźnienia korki, upał, ale w końcu na horyzoncie pojawiają się rogate góry… Dzień niży w dół i otula różowym chłodem. Bolą oczy od patrzenia a głowa od kołysania. Dzisiaj w nocy chyba będzie mi się śniło o bezustannym kołysaniu podwozia autobusu…
W końcu docieram do Sanoka, gdzie jeszcze muszę poczekać na ostatni środek transportu – do Wetliny. Kiedy nareszcie docieram na miejsce jest już prawie wieczór. Miło nad wyraz wita mnie tam absolutna cisza. Szum rzeczki, pastelowe przedwieczorne światło i wyniosłe połoniny pokryte złotymi trawami… Szybki przydział pryczy w PTTK za śmieszne 13zł/noc, obczajenie terenu i pierwszy nietoperz przed snem. Tuż za oknem szumi potok, słońce maluje purpurowe wstęgi za kępą pobliskich drzew. Pyszna kawa z mlekiem.
Po 11 godzinach podróży zalegam na trzeszczącej sprężynami pryczy. Może jednak się wyśpię? Dziwnie mieszka się samotnie w 26-osobowym pokoju. Czy będzie wstyd, kiedy o 9 wieczorem zgaszę światło?...
W końcu docieram do Sanoka, gdzie jeszcze muszę poczekać na ostatni środek transportu – do Wetliny. Kiedy nareszcie docieram na miejsce jest już prawie wieczór. Miło nad wyraz wita mnie tam absolutna cisza. Szum rzeczki, pastelowe przedwieczorne światło i wyniosłe połoniny pokryte złotymi trawami… Szybki przydział pryczy w PTTK za śmieszne 13zł/noc, obczajenie terenu i pierwszy nietoperz przed snem. Tuż za oknem szumi potok, słońce maluje purpurowe wstęgi za kępą pobliskich drzew. Pyszna kawa z mlekiem.
Po 11 godzinach podróży zalegam na trzeszczącej sprężynami pryczy. Może jednak się wyśpię? Dziwnie mieszka się samotnie w 26-osobowym pokoju. Czy będzie wstyd, kiedy o 9 wieczorem zgaszę światło?...
Złotym stepem – Połonina Wetlińska
27 kwietnia, piątek
Pierwszy bieszczadzki poranek wita mnie nieskazitelnym błękitem nieba nad Wetliną. Po nocy na skrzypiącej, zimnej pryczy i dziwnych snach gorący, słoneczny uśmiech dnia działa jak lekarstwo. Szybko wychodzę ponad ostatnią chałupę zastanawiając się, czy ilość wypalonych wczoraj papierosów, czy wzmagająca się stromizna ponad dyżurką parku sprawia, że wlokę się jak na skazanie? Delikatny wiatr znad połonin owiewa nieumyte wczoraj ze zmęczenia pachy…
Nieładne zagajniki, w których szeleszczą ptaki ustępują miejsca ciekawej, malowniczej buczynie. Las jest rzadki, bez poszycia, rosną tu traumatycznie powykręcane buki stare jak świat. Podchodzę powoli, przez skalne żeberko i już spomiędzy drzew prześwituje wielki, złoty w słońcu wał połoniny. I znienacka las kończy się i wkraczam w inny, zupełnie nieznany świat, który unieruchamia mnie na skraju ścieżki…
27 kwietnia, piątek
Pierwszy bieszczadzki poranek wita mnie nieskazitelnym błękitem nieba nad Wetliną. Po nocy na skrzypiącej, zimnej pryczy i dziwnych snach gorący, słoneczny uśmiech dnia działa jak lekarstwo. Szybko wychodzę ponad ostatnią chałupę zastanawiając się, czy ilość wypalonych wczoraj papierosów, czy wzmagająca się stromizna ponad dyżurką parku sprawia, że wlokę się jak na skazanie? Delikatny wiatr znad połonin owiewa nieumyte wczoraj ze zmęczenia pachy…
Nieładne zagajniki, w których szeleszczą ptaki ustępują miejsca ciekawej, malowniczej buczynie. Las jest rzadki, bez poszycia, rosną tu traumatycznie powykręcane buki stare jak świat. Podchodzę powoli, przez skalne żeberko i już spomiędzy drzew prześwituje wielki, złoty w słońcu wał połoniny. I znienacka las kończy się i wkraczam w inny, zupełnie nieznany świat, który unieruchamia mnie na skraju ścieżki…
Przede mną wyrasta złocista wydma wyczesanych wiatrem traw… Wybujały grzbiet Smereka wznosi się tuż spod moich stóp i płynie wzwyż gładką, stromą połoniną od zachodu zakończoną ostro a w przeciwnym kierunku opadającą łagodnie… Nie ma krzaczków ani zagajników, młodników czy kosówki. Tam, gdzie kończy się stroma buczyna, tam zaczyna się królestwo spłowiałych traw i ziół nalanych brudno złotą słonecznością na tle nieba opierzonego barankami chmur… Wznoszę się ścieżką i Bieszczady odkrywają przede mną pierwsze najpiękniejsze obrazy… Choć mija jeden człowiek, jest tak doskonale pusto… Niemal słychać gibki ruch złotowłosych źdźbeł trącanych wiatrem, niemal słychać śmiech świata w światłocieniu płynącym górami… Olbrzymia Połonina Wetlińska wyrasta na horyzoncie majestatycznym, kanciastym pagórem i skrzą się starym złotem całe góry dookoła… Ta cisza i ten niesamowity widok, wrażenie przenikania na wskroś, od stóp aż po oczy, ta radosna świadomość bycia tu i teraz są niepowtarzalnym uczuciem. Droga wykrotami biegnie aż do nieba… Kocham tak wędrować.
Przysiadam na siodle Przełęczy Orłowicza obok samotnego turysty. Nie zagaduję; niech to będzie mój samotny moment od początku do końca. Wiatr niesie zapach życia i spokojnej, nostalgicznej radości… Wokół mnie z każdej strony morze gór. Nie umiem ich jeszcze nazwać, są piękne i przyjazne, pokryte zielonym cieniem drzew, w dalekich, falistych błękitach i dalekich plamach ostatniego śniegu…
Zostaję sama. Smak kawy wytrąca się goryczą na języku. Samotny turysta wspina się na Smerek, nieświadomie pozując mi malowniczo do zdjęcia. Samotność nie trwa jednak długo – na przełęcz mozolnie wdrapuje się długowłosy chłopak z wielkim plecakiem. Mijałam go w Wetlinie, leżącego w krzakach z aparatem.
Znajomość zaczyna się od wzajemnego częstowania czekoladą. Po pięciu minutach mam wrażenie, że od lat wędrujemy razem po górach. Swój zawsze pozna swego. Pan fotograf pomaga w obsłudze Chatki Puchatka i dzięki rozmowie z nim czuję się, jakbym znała te góry od lat. Siedzimy na przełęczy, z wiatrem i słońcem godzinę, może dłużej, tematy przychodzą same: od bieszczadzkich wilków, przez zwalczanie choroby za pomocą sauny i ostu winnego ,po robienie zdjęć wysokościowych. Południe przetacza słońce nad głowę. Ruszam dalej, choć nigdzie nie mam zamiaru się spieszyć. I tak jeszcze się spotkamy dziś na szlaku tajemniczy, miły współtowarzyszu żarcia czekolady.
Znajomość zaczyna się od wzajemnego częstowania czekoladą. Po pięciu minutach mam wrażenie, że od lat wędrujemy razem po górach. Swój zawsze pozna swego. Pan fotograf pomaga w obsłudze Chatki Puchatka i dzięki rozmowie z nim czuję się, jakbym znała te góry od lat. Siedzimy na przełęczy, z wiatrem i słońcem godzinę, może dłużej, tematy przychodzą same: od bieszczadzkich wilków, przez zwalczanie choroby za pomocą sauny i ostu winnego ,po robienie zdjęć wysokościowych. Południe przetacza słońce nad głowę. Ruszam dalej, choć nigdzie nie mam zamiaru się spieszyć. I tak jeszcze się spotkamy dziś na szlaku tajemniczy, miły współtowarzyszu żarcia czekolady.
Przepływam ścieżką w dół poza przełęcz. Kluczy wąsko, samym skrajem miękkiego urwiska, pod ścianką skarłowaciałej buczyny. W suchych trawach szeleszczą jaszczurki, przestraszone odgłosem kroków. W dole maleńkie i ciche zabudowania Wetliny. Słońce operuje ostro i przypieka odsłonięte ramiona. Odpoczynek zrobił swoje i idę sprawnie, choć niespiesznie, nabierając wysokości, co rusz przystając i łapiąc obrazy w kadr – łan Smereka o kolorze zboża, ostre w słońcu barwy buczyn u stóp, cienie na ścieżce i skalne podłoże podejścia… Ta słoneczna cisza jest niepojęta. Próbuję porównać te góry do jakichkolwiek innych, a jednak do żadnych nie są podobne. Mają swój jedyny i wybitny urok i już pierwszego dnia myślę – jak i kiedy wrócić tu znów…?
Chłopak z przełęczy kazał jesienią, gdy buki będą czerwone…
Chłopak z przełęczy kazał jesienią, gdy buki będą czerwone…
Skalne grządki Roha wytrącają kije z rąk. Dziwna myśl w spojrzeniu na otchłań brunatnej połoniny u stóp – a gdzie świstaki? Ostatni wyszczerbiony kamień i wkraczam wąską percią na skalisty, zachodni wierzchołek połoniny, skąd otwiera się widok na cały świat – masyw pokrytych śniegiem Rawek, dziwacznie porośnięte czarnymi kępkami zbocze poniżej i odległe gniazdo Tarnicy… Odpoczywa tu także samotny łazik – jak się po chwili okazuje – też pierwszy raz i pierwszy dzień w Bieszczadach. Kilka słów i – do zobaczenia w schronisku!
Znów zostaję sama z górami. I zupką chińską, która osobliwie smakuje w tej scenerii… Wiatr znad dalekich wierchów też smakuje lepiej, chłodząc podniebienie, studząc rozgrzane słońcem plecy i osuszając spocone stopy. Samotność znów nie trwa długo – nadchodzi niebieskooki z przełęczy. Rzuca plecak na ziemię i biega z aparatem po perciach wierzchołka. Uśmiecham się – w ciągu godziny można z przypadkowo napotkanym człowiekiem znaleźć tyle podobieństw… Wreszcie podchodzi i wyciąga dłoń.” – Darek jestem”. No tak, od przełęczy myślę, jak masz na imię… „-W górach tak bywa…” (Bezimienni…)
Słońce sunie nad głową, przypieka nos. Popołudnie wyroiło z siebie małe wycieczki zakłócające dotychczasową ciszę. Trzeba powoli zbierać się dalszą drogę, choć lenistwo jest cudowne z tym krajobrazem w oczach. „Do zobaczenia w schronisku!”
Płatkiem rozmiękłego śniegu schodzę stromo w dół i wypływam na step siodła rozpiętego między wierzchołkami połoniny. Rosną tu tajemnicze zawilce, rzadkie przebiśniegi, nieznane mi z nazwy niebieskie i różowe kwiatki… Biedny laik przechodzi obok nich z aparatem w ręku upajając się intensywnością ich barw i niedalekim trójkątem zaczepionym na wschodnim wierzchołku połoniny – Chatką Puchatka…
Słońce sunie nad głową, przypieka nos. Popołudnie wyroiło z siebie małe wycieczki zakłócające dotychczasową ciszę. Trzeba powoli zbierać się dalszą drogę, choć lenistwo jest cudowne z tym krajobrazem w oczach. „Do zobaczenia w schronisku!”
Płatkiem rozmiękłego śniegu schodzę stromo w dół i wypływam na step siodła rozpiętego między wierzchołkami połoniny. Rosną tu tajemnicze zawilce, rzadkie przebiśniegi, nieznane mi z nazwy niebieskie i różowe kwiatki… Biedny laik przechodzi obok nich z aparatem w ręku upajając się intensywnością ich barw i niedalekim trójkątem zaczepionym na wschodnim wierzchołku połoniny – Chatką Puchatka…
Wawrzynek wilczełyko |
Śnieżyczka przebiśnieg |
Zza niej wyłania się kolejna z połonin – Caryńska,z ostrym czubkiem szczytu, opadająca leśnymi ramionami na wszystkie strony świata. I płyną dalej góry w nieskończoność, pełne barw rodzącej się późno wiosny, nagrzane słońcem i nakrapiane ciszą… Pięknie, że tu w końcu trafiłam…
Rawki z Połoniny Wetlińskiej |
Połonina Caryńska |
Chatka Puchatka |
Schronisko jest małe i zatłoczone przez wycieczkę, ale popołudniowa kawa dobrze smakuje. Siadam z Krystianem, dwukrotnie na szlaku mijanym, po czym po krótkiej rozmowie decydujemy się schodzić na dół razem. Przybywa też Darek, ale natychmiast porywa go szefowa i zapominam nawet zapytać, dlaczego właściwie „Chatka Puchatka”? I nie tylko o to… Ale nic to. Może jeszcze kiedyś spotkamy się na szlaku?
Czas pożegnać wybujałe widoki. Tak dobrze się dziś szło… Schodzimy z Krystianem mało uczęszczanym szlakiem, przez jałowcowe zagajniki i urokliwe polanki, które tak malowniczo prezentowały się z góry. Kluczą lasem szemrzące strumyki i lśnią młode listki w brzezinach a połonina toczy się pod niebem złota i cicha, jak przez cały dzień…
Omszałe pnie drzew i żółte kaczeńce przy drodze do Wetliny. Asfalt rozgrzewa stopy a ciepło wytrąca sól pod daszkiem czapki. Rozstajemy się w Wetlinie, ale wspólny spacer zawiązuje znajomość ze spokojnym, ułożonym i wesołym informatykiem z Gliwic. Jutro znów idziemy razem, postanowiliśmy.
Zimny prysznic i zimne piwo wprawiają w błogostan. Słońce zachodzi czysto ponad linią lasu. To na pocieszenie, bo dziś już mały rumor w pokoju. Solidna banda młodzieży. Na szczęście sen przychodzi i nie wiedzieć kiedy robi się następny dzień…
Sznurem łąk na Tarnicę
28 kwietnia, sobota
8 rano. Wyruszamy corsą Krystiana w kierunku Wołosatego. Świat jakby zamarł; nie mija nas żaden samochód, dookoła brak domów a oprócz jastrzębia zastygłego w bezruchu na gałęzi nad drogą i dwóch saren na poboczu – żadnych stworzeń. Oto Bieszczady – myślę z nostalgią, patrząc z wiraży obwodnicy w zieloną czeluść gór, ku przełęczy naznaczonej nitką szosy, ku łąkom zatopionym w spokoju poranka, ku bezkresom niekończącej się zieleni poprzedzielanej jedynie tabliczkami z kolejnymi nazwami maleńkich osad… Cudny świat…
W Wołosatem droga posiada więcej dziur niż nawierzchni. Ponad dachami domków prostokątny wał Tarnicy. Jest tak blisko, na wyciągnięcie ręki, jednak my wkraczamy na Główny Szlak Beskidzki wzdłuż doliny Wołosatki. Jest duszno, krajobraz przybrał wyblakłe barwy a łęgowe zarośla po obu stronach ścieżki przywodzą myśl, że zaraz wylezie z nich jakieś tajemnicze licho lub co najmniej tur i trzeba będzie wiać w popłochu.
Im wyżej w górę strumienia, tym las robi się ładniejszy. Buki guzłowate i powykręcane, roztańczone dookoła małych polanek w mistycznym wiecu życia i przemijania. W tych lasach na pewno mieszkają piękne zwierzęta, wygrzewają się w plamach słońca na suchej trawie, zanurzają pyski w zimnych wodach płynących z gór… Jedynym stworem, jaki uraczył nas swą obecnością był bociek szybujący znad Ukrainy i motyle ponad łanami czosnku niedźwiedziego.
Mozolny asfalt nuży. Na szczęście otwierają się już wrota Przełęczy Bukowskiej z kolorowymi słupkami granicznymi i poszczerbiona, skalna grań Rozsypańca, w którą wkraczamy przez nasycone słońcem łąki. Wspinamy się zboczem pomalutku, bo też nigdzie nam się przecież nie spieszy a dzień długi. Przed nami coraz szerszy świat – od Połonin, przez Kińczyk Bukowski i dalekie ,najodleglejsze połacie naszego kraju. A dalej już bezkresna Ukraina i nieznane szczyty – wszystkie do zdobycia…
Sznurem łąk na Tarnicę
28 kwietnia, sobota
8 rano. Wyruszamy corsą Krystiana w kierunku Wołosatego. Świat jakby zamarł; nie mija nas żaden samochód, dookoła brak domów a oprócz jastrzębia zastygłego w bezruchu na gałęzi nad drogą i dwóch saren na poboczu – żadnych stworzeń. Oto Bieszczady – myślę z nostalgią, patrząc z wiraży obwodnicy w zieloną czeluść gór, ku przełęczy naznaczonej nitką szosy, ku łąkom zatopionym w spokoju poranka, ku bezkresom niekończącej się zieleni poprzedzielanej jedynie tabliczkami z kolejnymi nazwami maleńkich osad… Cudny świat…
W Wołosatem droga posiada więcej dziur niż nawierzchni. Ponad dachami domków prostokątny wał Tarnicy. Jest tak blisko, na wyciągnięcie ręki, jednak my wkraczamy na Główny Szlak Beskidzki wzdłuż doliny Wołosatki. Jest duszno, krajobraz przybrał wyblakłe barwy a łęgowe zarośla po obu stronach ścieżki przywodzą myśl, że zaraz wylezie z nich jakieś tajemnicze licho lub co najmniej tur i trzeba będzie wiać w popłochu.
Im wyżej w górę strumienia, tym las robi się ładniejszy. Buki guzłowate i powykręcane, roztańczone dookoła małych polanek w mistycznym wiecu życia i przemijania. W tych lasach na pewno mieszkają piękne zwierzęta, wygrzewają się w plamach słońca na suchej trawie, zanurzają pyski w zimnych wodach płynących z gór… Jedynym stworem, jaki uraczył nas swą obecnością był bociek szybujący znad Ukrainy i motyle ponad łanami czosnku niedźwiedziego.
Mozolny asfalt nuży. Na szczęście otwierają się już wrota Przełęczy Bukowskiej z kolorowymi słupkami granicznymi i poszczerbiona, skalna grań Rozsypańca, w którą wkraczamy przez nasycone słońcem łąki. Wspinamy się zboczem pomalutku, bo też nigdzie nam się przecież nie spieszy a dzień długi. Przed nami coraz szerszy świat – od Połonin, przez Kińczyk Bukowski i dalekie ,najodleglejsze połacie naszego kraju. A dalej już bezkresna Ukraina i nieznane szczyty – wszystkie do zdobycia…
Rozsypaniec oczarowuje skrzesanym grzebieniem skalnym, pod którym biegnie ścieżka. Na jednym z Kamoli przysiadamy na śniadanko. Przed nami, wokół nas płyną Bieszczady bez początku i końca… Dziś istnieją tylko błękitne, rozmyte garby górskie w oddali, zgrabne i kształtne bryły pagórów, głębokie doliny oraz dziko płynące chłodne potoki. W jednej z tych dolin za naszymi plecami rodzi się San, najbardziej dziki i pierwotny…
Za łagodnym obniżeniem przełęczy wyrasta piękna góra ulepiona z traw. Trzeci najwyższy w polskich Bieszczadach – Halicz. Mijają nas pierwsi ludzie i obserwuję ich jak ruchome kropki pnące się w górę podejścia. Stąd widać cały łuk naszej dzisiejszej trasy – pięknie będzie wędrować… Pniemy się zboczem, wyboistym wykrotem, wśród morza traw i znów wibruje środku energia… Na podejściu urywany oddech, gardło wysuszone wiatrem i rozpalone wysiłkiem mięśnie. Radosny pęd, od kamienia do kamienia, byle naprzód, ku wciąż nieznanemu i nowemu…
Iść, ciągle iść, za granią biegnie grań, w słońcu i wietrze, przez oczy na wskroś… Zdaje się, że zapamiętuję każde źdźbło trawy w tym gnieździe połonin… Głębokie doliny rude i zielone, upstrzone kleksami chmur napędzanych wiatrem studzącym pot na czole i między palcami zaciśniętymi na rękojeściach kijków. Tylko ci ludzie tu niepotrzebni. Pięknie jednak tak płynąć tą wąską drożyną przez skośny step bieszczadzki, wyszyty z rzadka pierwszymi kwiatami.
Pod Kopą Bukowską otwiera się wspaniały widok na grzebień skalny Krzemienia. W słońcu, które nareszcie wyszło zza chmur i przygrzewa prosto w nos, zataczamy szeroki łuk i schodzimy na Przełęcz Goprowską. Stąd grzęda Krzemienia przypomina mi trochę Giewont. Łyk wody i chwila odpoczynku przed ostatecznym i z daleka podziwianym celem – Tarnicą.
Na królową Bieszczadów ciągną już pielgrzymki. Tu można poczuć, że nie wszyscy są tu na miejscu. Na ukrzyżowaną górę wychodzę sapiąc jak parowóz, ale lekko wyskakując po kamiennych grządkach. Był nawet element ekstremalny – stromy, rozmiękły śnieg. Gładko poszło. Na szczycie tradycyjny piknik polski – poza tabliczkami „obszar chroniony” rozwaleni pseudoturyści. Nie działamy inwazyjnie ani nie zatrzymujemy się na dłużej w tym motłochu. Wiatr targa światem, poniżej widać dachy w Wołosatem. Pięknie prezentuje się łuk przez Rozsypaniec i Halicz, który właśnie przebyliśmy. Łagodnie falujący świat niży w dół, gdy schodzimy niebieskim szlakiem. Wiatr sypie piachem w oczy. Po drodze przysiadamy na ławeczce. Wybujałym grzbietem Szerokiego Wierchu zdążają mrówki ludzi. Lubię ten widok – ustala właściwe proporcje między człowiekiem a górami. Nadaje wymiar chwili, kiedy jeszcze można być na wierzchu. Z dala słychać furkot śmigieł – nad Tarnicą kilkakrotnie zatacza łuk śmigłowiec, po czym odlatuje w nieznane. Cierpki smak kawy i pomału schodzimy w leniwą, popołudniową słoneczność świerkowym lasem. Miękka, sangwinowa ściółka łagodnie koi podeszwy rozgrzanych stóp. Jeszcze chwila lenistwa na polance z widokiem na niedostępną Semenową i zbiegamy do wioski, w której drogą i lasem biegają piękne konie huculskie.
Tarnica |
Dzień niży w dół, gdy zmęczeni wracamy znów urokliwą Obwodnicą Bieszczadzką. Jutro znowu wyruszamy razem - dobrze nam się wspólnie wędruje.
W zbiorówce prawie pełno. W nocy będzie konkurs chrapania i trzeszczenia pryczami. Na szczęście ktoś wymyślił stopery. Wieczorny chłód pędzi chmury ponad las, zachód jest czarny i purpurowy. A w nocy jak zwykle śnią się głupoty…
Ludzie z deszczu i mgły – Rawki i Caryna
29 kwietnia, niedziela
Oj, cudny i chmurny dzień nam nastał. Zimny i mokry poranek, grudy szarości i czapy mgieł na górach. Wierzę, że się dźwigną, choć słaba ta wiara. Mimo to nie myślimy ani chwilę o zmianie planów. A będzie prawdziwa górska wyrypa!
Ruszamy z Ustrzyk Górnych –jeszcze mniejszych, niż mi się wcześniej wydawało i zdążamy kawałek szosą, pod płachtą sinego, deszczowego nieba. Jeszcze zanim wkraczamy w las, dopada nas mżawka. Trudno. Mimo to barwy bieszczadzkiego, wiosennego lasu są wyraziste, żywe, aż gryzą w oczy – młode listki na drzewach, rozmokła ruda ściółka, słońca kaczeńców w przydrożnych rowach…
Pomaleńku wznosimy się ścieżką kluczącą przez piękny buczynowy las. Krople deszczu strącone z drzew spływają na rzęsy, spadają za kaptury. Zapach mokrego lasu jest intensywny i orzeźwiający, niemal można rozpoznać w nim smak – zwiewny i rześki, pełen krążących soków. Tak pachnie tylko las po porannym deszczu, gdy budzi się w nim życie i energia niepodobna innej, kiedy wierchy osnuwa mgła.
W zbiorówce prawie pełno. W nocy będzie konkurs chrapania i trzeszczenia pryczami. Na szczęście ktoś wymyślił stopery. Wieczorny chłód pędzi chmury ponad las, zachód jest czarny i purpurowy. A w nocy jak zwykle śnią się głupoty…
Ludzie z deszczu i mgły – Rawki i Caryna
29 kwietnia, niedziela
Oj, cudny i chmurny dzień nam nastał. Zimny i mokry poranek, grudy szarości i czapy mgieł na górach. Wierzę, że się dźwigną, choć słaba ta wiara. Mimo to nie myślimy ani chwilę o zmianie planów. A będzie prawdziwa górska wyrypa!
Ruszamy z Ustrzyk Górnych –jeszcze mniejszych, niż mi się wcześniej wydawało i zdążamy kawałek szosą, pod płachtą sinego, deszczowego nieba. Jeszcze zanim wkraczamy w las, dopada nas mżawka. Trudno. Mimo to barwy bieszczadzkiego, wiosennego lasu są wyraziste, żywe, aż gryzą w oczy – młode listki na drzewach, rozmokła ruda ściółka, słońca kaczeńców w przydrożnych rowach…
Pomaleńku wznosimy się ścieżką kluczącą przez piękny buczynowy las. Krople deszczu strącone z drzew spływają na rzęsy, spadają za kaptury. Zapach mokrego lasu jest intensywny i orzeźwiający, niemal można rozpoznać w nim smak – zwiewny i rześki, pełen krążących soków. Tak pachnie tylko las po porannym deszczu, gdy budzi się w nim życie i energia niepodobna innej, kiedy wierchy osnuwa mgła.
Zielona kipiel krzewinek i borowinek. Słodka zieleń leszczyn i młodych buków. Pod stopami drewniane kładki, którymi wyłożony jest chodnik łapią końcówki kijków między deski. Las wznosi się i niestety – koniec tego dobrego. Kto wymyślił schody zaporowe na szlakach i dla kogo? Zbyt wysokie i głębokie, by pokonać je wygodnie przy posiadanym metrażu nóg jak zwykłe schody. Ścieżka jest wymagająca. Stromizna dość znaczna, ale za to pięknym lasem bez poszycia, cudną buczyną, która pozwala patrzeć daleko w głąb w nadziei na rogaty łeb bądź inne przemykające stworzenie. Zamiast tego omal nie rozdeptuję wielkiego, cudnie turkusowego pomrowika. Prawdziwie groźne dzikie bydlę bieszczadzkie…
Wysoki las osnuwa mgła. Wije się i skręca wokół sinych bukowych pni. Wzmaga się chłód wyciskający z nosa wilgoć i tak z kijami u rąk i gilem u wargi czuję się jak Bjørndalen. Pierwsza myśl – dlaczego rękawiczki zostały w domu?
Mordercze podejście zdaje się zmierzać ku końcowi. I tak oto finisz wypada w rozmiękłym śniegu i gliniastym błocie. Jeszcze tylko zarastająca polana podszczytowa. Wyszedłszy z lasu wiemy już, że rozległych widoków nici. Z jakichkolwiek widoków! Szczyt Wielkiej Rawki przykrywa czapa dżdżystej mgły tak gęsta, że ludzie wyłaniają się z niej jak duchy ledwo kilka metrów naprzeciw. Do tego światem targa przenikliwy wiatr mrożący dłonie, przymarzający do odzieży i policzków opiłkami skostniałego deszczu, sztywnieją rysy twarzy i czerwono-sine palce.
Mordercze podejście zdaje się zmierzać ku końcowi. I tak oto finisz wypada w rozmiękłym śniegu i gliniastym błocie. Jeszcze tylko zarastająca polana podszczytowa. Wyszedłszy z lasu wiemy już, że rozległych widoków nici. Z jakichkolwiek widoków! Szczyt Wielkiej Rawki przykrywa czapa dżdżystej mgły tak gęsta, że ludzie wyłaniają się z niej jak duchy ledwo kilka metrów naprzeciw. Do tego światem targa przenikliwy wiatr mrożący dłonie, przymarzający do odzieży i policzków opiłkami skostniałego deszczu, sztywnieją rysy twarzy i czerwono-sine palce.
Uciekamy w popłochu ku Małej Rawce. Po drodze ponoć piękne widoki i rozległe panoramy… Cóż, trzeba tu jeszcze wrócić…
Schodzimy po rozmiękłym, brudnym śniegu stokami Małej Rawki. Narody ciągnące z doliny zadają w kółko sakramentalne pytanie: daleko jeszcze? Oj, ludzie (w adidaskach)… Las krzyczy szmaragdową zielenią młodego listowia. W dół stromej ścieżki toczymy się wraz ze srebrną siklawą, wprost na polanę, gdzie wita Bacówka Pod Małą Rawką.
Schodzimy po rozmiękłym, brudnym śniegu stokami Małej Rawki. Narody ciągnące z doliny zadają w kółko sakramentalne pytanie: daleko jeszcze? Oj, ludzie (w adidaskach)… Las krzyczy szmaragdową zielenią młodego listowia. W dół stromej ścieżki toczymy się wraz ze srebrną siklawą, wprost na polanę, gdzie wita Bacówka Pod Małą Rawką.
Od razu zakochuję się w tej małej, przytulnej, pachnącej deszczem bacówce. Pomimo gwaru, udaje się dostrzec tę domową kameralność. Pod skośnymi dachami zakątki spokoju zapraszają, by usiąść, wbić się w kąt przy oknie z widokiem na góry i zanurzyć w samotności. Nad głową półki pełne książek, drobne rzeźby, piękne zdjęcia a w kuchni miłe chłopaki. Odbiór zamówienia wołają na całe gardło po imieniu.
Okruch słońca omiata podnóża połonin, gdy ze smakiem cytrynowej herbaty na języku przekraczamy Wyżniańską Przełęcz. Nikła nadzieja na bezbolesne przebycie Caryńskiej przemija wraz z pierwszymi krokami powyżej przełęczy. W borowinach na skraju wąskiego pasma lasu dopada nas mżawka, która szybko przeradza się w fale marznącego deszczu, który uderza jeszcze mocniej, gdy przebywamy strome błota na podejściu, pełznąc mozolnie pod górę. Łyk herbaty, tęskne spojrzenie w mglistą biel nad głową i zbieramy się na odwagę.
Okruch słońca omiata podnóża połonin, gdy ze smakiem cytrynowej herbaty na języku przekraczamy Wyżniańską Przełęcz. Nikła nadzieja na bezbolesne przebycie Caryńskiej przemija wraz z pierwszymi krokami powyżej przełęczy. W borowinach na skraju wąskiego pasma lasu dopada nas mżawka, która szybko przeradza się w fale marznącego deszczu, który uderza jeszcze mocniej, gdy przebywamy strome błota na podejściu, pełznąc mozolnie pod górę. Łyk herbaty, tęskne spojrzenie w mglistą biel nad głową i zbieramy się na odwagę.
Wiatr siecze w twarz, wyciska z oczu łzy. Znów kostnieją
palce. Opiłki deszczu zamarzają na ubraniu. Spodnie przyklejają się do
nóg, mrożą uda dopiero co rozgrzane na intensywnym podejściu. Idziemy
przez bezkres mokrej połoniny i tylko co chwilę parujące fale
przewalających się chmur pozwalają dostrzec wdali pod naszymi stopami
inne odcienie niż wszechogarniająca biel i rudość traw. Szybko wkraczamy
na szczyt połoniny i równie szybko zeń schodzimy. Deszcz ustaje,
podmuchy wiatru suszą mokre ubranie w niezbyt przyjemny sposób. Spoza
kotłujących się mgieł prześwitują na moment panoramy naprzeciwległych
pasm, ale nic z tego nie dla nas one dzisiaj. Żeglujemy rozmokłą łąką a
razem z nami wierzchołek Caryńskiej – wielogarbny wielbłąd wygodnie
odpoczywający na skraju mglistej czeluści…
I znów błotnista ścieżka w dół – ku dolinom prześwitującym słonecznie za murem drzew. Z połoniny sprowadza nas zawzięte turkanie dzięcioła. I nagle nieodżałowany widok, który przesłania las. Moment pogody ciskający mglistą czapę chmur w doliny, wynoszący połoninę pod niebo, ponad głowę. O pół godziny za późno…
Do Ustrzyk sprowadza nas deszczyk, aż po mokrą szarość drogi. Kawa z mlekiem „U Zakapiora”, gdzie pod drewnianym dachem dudni Dżem a w ciasnej, przytulnej knajpie tajemniczy, wąsaty jegomość za barem najwyraźniej lubi to, co robi.
Wracam mokra, przesiąknięta potem, deszczem, brudem i lasem. I mimo żadnych panoram – szczęśliwa. Słońce zagląda przez szyby samochodu, gdy wracamy do Wetliny –jak na złość. Co będzie dalej? Ostatni nocleg pod połoninami. Wobec tego trzeba poszerzyć bieszczadzki horyzont…
Płynne oczy lasu – Jeziorka Duszatyńskie
30 kwietnia, poniedziałek
Płynne oczy lasu – Jeziorka Duszatyńskie
30 kwietnia, poniedziałek
Poranek wita przymrozkiem. Szyby samochodów pokryte szronem, jednak zza gór uśmiecha się słońce. Na do widzenia sympatyczna rozmowa z panią Krysią, sprzątającą. Kawa i papieros. Krystian wspaniałomyślnie oferuje mi podwózkę do Komańczy.
Opuszczamy Bieszczady wybujałe i potężne, ruszamy w te zachodnie, zupełnie inne – falujące niezmierzoną łagodnością zielonych łąk, pól i wzgórz. Niby nic egzotycznego, też mieszkam w podobnej okolicy – przebiega przez myśl – jednak tutaj nie można do końca wyzbyć się wrażenia bezkresu i przestrzeni, pustki wionącej od tych przestworzy, osamotnienia maleńkich wsi, pierwotności krajobrazu…
Udaje się znaleźć przygodną kwaterę i już o 10tej zdążamy wyruszyć na szlak ku Jeziorkom Duszatyńskim. Znów grzęźniemy w błotach leśnych, zbierając pod vibram całą florę bieszczadzką a po wczorajszym maratonie jedno podejście nastręcza lekkich kłopotów kondycyjnych. Śmiech.
Schodzimy do nieistniejącej wsi Prełuki. Istny koniec świata. Jeden dom, rozleciana stacja kolejki leśnej, przerdzewiałe drogowskazy, zakątek zapomniany przez cywilizację. Drogą wzdłuż Osławy zdążamy ku Duszatynowi, w słońcu i chłodnym wietrze. Krótki przystanek ku pokrzepieniu
Opuszczamy Bieszczady wybujałe i potężne, ruszamy w te zachodnie, zupełnie inne – falujące niezmierzoną łagodnością zielonych łąk, pól i wzgórz. Niby nic egzotycznego, też mieszkam w podobnej okolicy – przebiega przez myśl – jednak tutaj nie można do końca wyzbyć się wrażenia bezkresu i przestrzeni, pustki wionącej od tych przestworzy, osamotnienia maleńkich wsi, pierwotności krajobrazu…
Udaje się znaleźć przygodną kwaterę i już o 10tej zdążamy wyruszyć na szlak ku Jeziorkom Duszatyńskim. Znów grzęźniemy w błotach leśnych, zbierając pod vibram całą florę bieszczadzką a po wczorajszym maratonie jedno podejście nastręcza lekkich kłopotów kondycyjnych. Śmiech.
Schodzimy do nieistniejącej wsi Prełuki. Istny koniec świata. Jeden dom, rozleciana stacja kolejki leśnej, przerdzewiałe drogowskazy, zakątek zapomniany przez cywilizację. Drogą wzdłuż Osławy zdążamy ku Duszatynowi, w słońcu i chłodnym wietrze. Krótki przystanek ku pokrzepieniu
żołądków i wśród drzew owocowych, przez las osnuty jasnością, zaczynamy wspinać się w górę.
Prełuki |
I nagle zaskoczenie – las schodzi prosto do stawu. Małego, zielonego stawku, którego czyste wody przejmują w siebie cały koloryt bukowej słoneczności mieniącej się na tafli zielono, fioletowo, szmaragdowo… Tuż za stawkiem biegnie jakby zupełnie inny las – jak gdyby poza rzeczywistym krajobrazem a u stóp wyboiste korzenie na ścieżce. Jezioro jest pełne słońca, zamyka w sobie chłodną ciszę, lśni, jakby dno wykute było w jadeicie. Pluskają się w nim olbrzymie ropuchy i wiosenny, zimny wiatr.
Jeziorko Duszatyńskie Dolne |
Zapatrzona w toń, niemal zapomniałam, że jest jeszcze drugie jeziorko. Większe niż to poniżej, zarastające wysokim sitowiem i zamilkłe w granatowym cieniu. Przysiadamy nad jego brzegiem, w szarym chłodzie, śledząc nikłe blaski na szerokiej tafli. Do pełni szczęścia mogli by tylko zniknąć ludzie hałasujący dookoła.
Jeziorko Duszatyńskie Górne |
Wracamy po śladach – własnych i sarnich – do Duszatyna. Krystian wpada na ciekawy pomysł, by zamiast drogą, wrócić torami nieczynnej kolejki. Przedzieramy się zatem przez chaszcze i zarastające torowisko, w kompletnej ciszy, tuż nad nurtem Osławy. Z mostu przewieszonego śmiało nad lśniącą rzeką cienie dwóch ufoludków…
Z drogi nie było widać tak pięknie tego leniwego nurtu ani wąwozów rzecznych, z których na zarośnięte tory oberwały się olbrzymie głazy ze zbocza powyżej. Ogarnia mnie nagły smutek. Nie ma już tylu wsi… Dokąd poszli ludzie? Nie ma już wąskotorówki… Bieszczady porzucone, zostawione samym sobie. Może tak miało być? Przyroda zawsze sobie poradzi a kto będzie chciał dotrzeć w te zakątki, przejść po zmurszałych podkładach torowiska, by ujrzeć swój cień na wodach Osławy i uroczyska na jej brzegach, nie będzie tego musiał robić z niczyją pomocą…
Do centrum Komańczy schodzimy już drogą. I tutaj się rozstajemy. Krystian wraca do Cisnej, ja – odpocząć samotności i zregenerować siły.
Komańcza chillout
1 maja, wtorek
1 maja, wtorek
Dzień wewnętrzny. Przeznaczony na wyspanie, najedzenie i odpoczynek po górskim pędzie. Spacer po lesie w zimnym, przenikliwym wietrze. Ku cerkwi greckokatolickiej i tej, która spłonęła we wrześniu 2006 roku. Została po niej jedynie dzwonnica i sterta osmalonych belek usuwanych przez czarnych od sadzy robotników. Smutny widok. Znów Bieszczady coś tracą…
Cerkiew greckokatolicka |
Dzwonnica spalonej cerkwi prawosławnej |
Spojrzenie w głąb zielonych wzgórz, w roziskrzone mleczami łąki… W światłocień chmur odbity na górach… Tu właściwie kończą się Bieszczady… Tu dziś kończy się moja wędrówka; z wiatrem w oczach, bólem nóg i radością w sercu…
Znad pól i łąk w Komańczy |
Odjeżdżam o poranku 2 maja, gdy przymrozek ściska w garści świat. Zza szyby autobusu żegna mnie polujący na gałęzi orzeł. Jak na złość, gdy aparat zagrzebany w plecaku. Wzdłuż drogi cerkwie i kościoły na zboczach wzgórz. Dziś są moje urodziny, a właściwie trwają od tygodnia, od kiedy włóczę się pięknymi górami, do których już chce się wracać z powrotem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz