sobota, 2 czerwca 2007

Mokre Czuby Goryczkowe
2 - 3 czerwca

   


  Szybko płynie czas... Od weekendu do weekendu... Tym się żyje. Przekwitają kolejne kwiaty, dojrzewa późna wiosna i wydłuża się dzień... Przy drogach maki, łany wonnych traw, w ogrodach piwonie a na polach morze rdestu... Za szybą autobusu mgły opasują znajome już na pamięć krajobrazy. Nie mam złudzeń - Tatr dziś nie zobaczysz - mówią strumienie deszczu płynące za oknem... 

  Kuźnice wymarłe i ciche. Nad Nosalem czapa mgły. Mżawka wprowadza w dolinę i z każdym krokiem myślę - iść na Kondratową? Wstępuję na stopnie hotelu na Kalatówkach i po chwili nie żałuję swojej decyzji. Pusto, cicho, śliczny pokoik z pościelą, ręcznikami, naczyniami, stolikiem, lampką nocną i pewnie niezłym widokiem tylko za 34 złote! Tak więc zupka chińska w hotelu i moment mglistego spaceru z nosem przy ziemi - mokrej i rześkiej, nakrapianej łzami. Polana toczy się w dół, przecięta drogą płożącą się pod lasem, który unosi się ciemnym murem pod Myślenickie Turnie. Ciekawe, ile jutro uda mi się zobaczyć?...

  Niedziela

  Przebudzenie na 6 minut przed budzikiem - nie wiedzieć  czemu z wrażeniem zaspania, a przecież nie spieszy mi się dziś... Pełne wahania myśli - iść, czy pobłąkać się po Zakopanem, wypić parę piw, oddać bilet, wracać wcześniej... Kiedyś może tak, ale nie DZIŚ. To tylko zaprzeszłe myśli. Nie ma dawnej niechęci czy braku motywacji z powodu niepogody. Po prostu zakładam kurtkę, ochraniacze, pokrowiec na plecak i spoglądając na zaciągnięte bladymi chmurami niebo - wychodzę na szlak.
 Las pachnie deszczem i życiem. Zieleń wrzeszczy radością. Kijki stukają o śliskie, lśniące kamienie. Przyłapuję się na tym, że pędzę, jakby goniło mnie stado niedźwiedzi a nawet tego nie czuję. Zwolnij kobieto!
  Przed Kondratową dopada mnie deszcz. 9:08. Przy schronisku zrezygnowani turyści ubierają pelerynki i schodzą w dół. W jadalni miły niedzielny rozgardiasz przy śniadaniu. Mimo to nie żałuję, że nie nocowałam tu. Pieczątka do GOT i wychodzę w deszcz. Trudno się mówi - nie może wiecznie być pogoda...
  Hala Kondratowa rozpływa się przede mną w mglisto-zielonych szarościach. Gryzą w oczy barwy borowin w czystym jak kryształ górskim powietrzu. Ledwo przeskakuję kilka kałuż na ścieżce, a niebo nad głową otwiera się szerzej i wypluwa z siebie coraz intensywniejsze strugi deszczu. Patrząc na spodnie pocętkowane coraz większymi ciapkami wilgoci, oglądam się ku schronisku - może jednak zawrócić? E tam, raz się żyje, dopiero młoda godzina. I śmiech. Chyba mnie nieźle porąbało - iść w góry w taką pogodę, zamiast rozciągnąć leniwie kopyta w jakimś pachnącym jedzonkiem miejscu i się byczyć. Patrzę ku niewidocznym górom gdzieś tam nad głową, poprzez krople spadające z daszku czapki i wstępuje we mnie życie. Wraz z chłodem przenikającym mokre uda, wraz z wodą chlupiącą w rękawiczkach pomiędzy palcami zaciśniętymi na kijach. Wraz z każdym metrem podejścia czuję, że to jest właśnie ten czas i to miejsce, w którym powinnam się dzisiaj znajdować...
  Wysoko ponad doliną odwracam się i patrzę w dół, ku wijącemu się wężowi przebytej drogi - nikt nie jest na tyle nienormalny, by pójść w moje ślady. Pogryzam czekoladę i przysięgając sobie zakup goretexowych spodni, czuję przemakające buty. Trudno, ostatni raz w campusach na tatrzański szlak. Niemrawo zza mgieł wyłania się sina sylweta Giewontu - jak fotografia sprzed lat - nieostra i wyblakła, pochmurna jak niebo i jakby zupełnie z innego świata...
  Jeszcze kilka monotonnych, niekończących się zakosów i oto jestem. Przełęcz Pod Kopą Kondracką. Pospiesznie w deszczu zerkam na zegarek i - szłam tu zaledwie godzinę z okładem! Normalną koleją rzeczy byłby kwadrans piknikowy, ale w tym deszczu trzeba brać nogi za pas. Niepewnie zerkam ku Kopie. Tam człowiek? Nie, niestety to tylko drogowskaz, nieruchomy jak niebo nad głową...



  Wkraczam w nieznane. Rozdeptany Suchy Wierch Kondracki omijam trawersem czując, jak chłód grani studzi pot zmieszany na skórze z deszczem. A tak bardzo nie chce się przyspieszać kroku... I oto zza wierchu wyskakują Suche Czuby - znane ze zdjęć i dalekich panoram, postrzępione i ponure, fantastycznie skrzesane i upstrzone plamami kosówki... Widok grani zapiera dech - głębokie wcięcie przełęczy opadającej ku północy Szerokim Żlebem i stromo wyrastająca nad nią Sucha Czuba Goryczkowa robią piorunujące wrażenie. Sina, skośnie ścięta ściana waląca się w dolinę, osnuta deszczową mgłą,zupełnie nie pasuje do obrazu Zachodnich Tatr - łagodnych grani i wybujałych kop. W dole płynie szmaragdowe morze skośnych upłazów w huczącą Tomanowym Wodospadem dolinę.A tu -w zalewającym oczy deszczu - jak zjawy - posępne i urokliwe widma goryczkowe toczą się ciężko skalnym murem i - zdawałoby się - mruczy nad nimi niebo, gniewnie i powoli wlewa się między czuby. Oszałamiające wrażenie...
  Sprytną ścieżką omijającą skalne czapy, wąską i śliską, trawersuję nad głębokimi dolinami. Sine zerwy opadające ku Kondratowej przyciągają wzrok jak magnes. Omamiona widokiem, zapominam zupełnie, że pada jakikolwiek deszcz; trzeba patrzeć pod nogi, czasem wspiąć się na czubku przemoczonego buciora, przez mokre skalne żeberka. 




  Puste, przydymione deszczem góry. Góry tylko dla mnie. Daleki huk przetaczających się potoków i poszum rozbryzgującego się na kamieniach deszczu. Chrzęst podeszew butów na podłożu i stukot kijków o kamienie. I tylko mokre wierchy i rozłożyste doliny płynące dookoła... Potargany skalny horyzont nad głową i perć wijąca się pod spiętrzeniami Goryczkowych. Cudny szlak, piękne miejsce. Jedna z najpiękniejszych moich grani. A przecież w butach chlupie woda...
  Spotykam dwóch chłopaków. Mówią - na Kasprowym i w Murowańcu pusto. A zdawałoby się - już sezon. I znów toczę się jak zbłąkany duch i przez moment zdaje się, że ulewa ustępuje... Pode mną fantastyczny wąwóz wymoszczony miękkimi trawami, zawieszony w powietrzu rogaty występ skalny o dwu wierzchołkach - Vrata. Tuż przede mną kopa Kasprowego jak krążownik kosmiczny, a dalej Świnica i grzebienie Tatr Wysokich aż po zadziorny Krywań. Ulatują na moment w górę mgły i gdy patrzę za siebie z przełęczy Zakosy, chętnie poszłabym przebytą granią jeszcze raz. Marzenie o herbacie z cytryną gna ku restauracji na Kasprowym.

Vrata
  A tam wygląda jak po jakiejś strasznej katastrofie. Jakby wszyscy uciekli stąd w popłochu. Hałdy ziemi zagradzają wejście do budynku, nie działa kolejka, nie pali się światło a wokół żywej duszy. Coś niebywałego! Pusto, zimno, mokro i nieprzyjaźnie. Nagły podmuch chłodu z doliny i czuję doskwierające zimno, każdy przemoczony centymetr odzieży przyklejony do skóry, nawet w majtkach mokro od deszczu. I jest mi z tym w obecnym momencie źle. Świnicę zakrywają chmury i znów nasila się deszcz, zatem decyzja: plan Goryczkowe wykonany, na Przełęcz Świnicką dotrę innym razem. Idę do Murowańca na herbatę i fasolkę po bretońsku.


Świnica we mgle
  W dole połyskują granatowe oczy stawów. W północnych kotłach i stromych, zacienionych żlebach śnieg. Z doliny zdąża kilka osób; dziwny widok, zamiast morza ludzkich głów. Ściany Orlej Perci prawie bez śniegu, połogie szczyty wyłaniają się na moment z mgieł. W butach chlupie niemiłosiernie. Już przy wypłaszczeniu doliny zauważam znienacka swój cień na ścieżce. Nie do wiary! Zza chmur prześwituje słońce! To naprawdę złośliwość losu. Cała grań Liliowego w pełnym słońcu, w miodowej barwie upłazów...
  W schronisku tumult i raban. Wycieczka. Zgroza... Kakofonia i wrzask. To chyba kara na wyrównanie kilku godzin bezludności. Przebieram się w ubikacji w suche ciuchy, zostawiając na podłodze kałużę wody. Choć na moment suche skarpety i koszulka. Ciepła herbata i pyszna fasolka. Wczesna pora... Przedziwnie dziś działał dla mnie czas. Kalatówki 8:38 - Kondratowa 9:08-9:11 - przełęcz 10:24 - Kasprowy 12:04 - Gąsienicowa 13:04...
  Przeszła burza wycieczki i w opustoszałej jadalni zbieram się niechętnie do wyjścia. Odprowadza mnie jeszcze przelotny deszcz, lecz wkrótce zdejmuję kaptur. Z trawiastych zboczy spoglądają rozwarte kwiaty goryczek. Mają niepowtarzalny, modry kolor, jak nic innego w przyrodzie.
  Jasne zbocze Boczania nieśmiało osnute płaszczem słoneczności. W dole otwiera się Jaworzynka. Lubię tę dolinę. Jest w pewien sposób magiczna. Jest dla mnie tak oczywista jak droga do domu. W pewnym sensie właśnie tak jest - tu się coś kończy i tu zaczyna...
  Znów puste góry. Łzy deszczu lśnią na kiściach świerczyn. Żlebki obsypane złotymi pierwiosnkami. Wszechobecna zieleń tak soczysta i żywa... Przez kłęby chmur spogląda błękitne niebo. Specjalnie na pożegnanie. I już szałasy - puste i milczące. Ostatni ludzie. Szum potoku i las przesycony popołudniowym śpiewem ptaków, las po deszczu, gdzie przez sita gałęzi sączy się słońce wyczekiwane od początku dnia.
  Schodzę do wyludnionych Kuźnic. Na skórze zapach deszczu. I uśmiech głęboko, od środka na wspomnienie tej mokrej, pustej ciszy; tylko mojej, własnej, prywatnej. Do następnego...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz