Szybko płynie czas... Od weekendu do
weekendu... Tym się żyje. Przekwitają kolejne kwiaty, dojrzewa późna wiosna i
wydłuża się dzień... Przy drogach maki, łany wonnych traw, w ogrodach piwonie a
na polach morze rdestu... Za szybą autobusu mgły opasują znajome już na pamięć
krajobrazy. Nie mam złudzeń - Tatr dziś nie zobaczysz - mówią strumienie
deszczu płynące za oknem...
Kuźnice wymarłe i ciche. Nad Nosalem czapa
mgły. Mżawka wprowadza w dolinę i z każdym krokiem myślę - iść na Kondratową?
Wstępuję na stopnie hotelu na Kalatówkach i po chwili nie żałuję swojej
decyzji. Pusto, cicho, śliczny pokoik z pościelą, ręcznikami, naczyniami,
stolikiem, lampką nocną i pewnie niezłym widokiem tylko za 34 złote! Tak więc
zupka chińska w hotelu i moment mglistego spaceru z nosem przy ziemi - mokrej i
rześkiej, nakrapianej łzami. Polana toczy się w dół, przecięta drogą płożącą
się pod lasem, który unosi się ciemnym murem pod Myślenickie Turnie. Ciekawe,
ile jutro uda mi się zobaczyć?...
Niedziela
Przebudzenie na 6 minut przed budzikiem - nie
wiedzieć czemu z wrażeniem zaspania, a
przecież nie spieszy mi się dziś... Pełne wahania myśli - iść, czy pobłąkać się
po Zakopanem, wypić parę piw, oddać bilet, wracać wcześniej... Kiedyś może tak,
ale nie DZIŚ. To tylko zaprzeszłe myśli. Nie ma dawnej niechęci czy braku
motywacji z powodu niepogody. Po prostu zakładam kurtkę, ochraniacze, pokrowiec
na plecak i spoglądając na zaciągnięte bladymi chmurami niebo - wychodzę na
szlak.
Las pachnie deszczem i życiem. Zieleń wrzeszczy
radością. Kijki stukają o śliskie, lśniące kamienie. Przyłapuję się na tym, że
pędzę, jakby goniło mnie stado niedźwiedzi a nawet tego nie czuję. Zwolnij
kobieto!
Przed Kondratową dopada mnie deszcz. 9:08.
Przy schronisku zrezygnowani turyści ubierają pelerynki i schodzą w dół. W
jadalni miły niedzielny rozgardiasz przy śniadaniu. Mimo to nie żałuję, że nie
nocowałam tu. Pieczątka do GOT i wychodzę w deszcz. Trudno się mówi - nie może
wiecznie być pogoda...
Hala Kondratowa rozpływa się przede mną w
mglisto-zielonych szarościach. Gryzą w oczy barwy borowin w czystym jak
kryształ górskim powietrzu. Ledwo przeskakuję kilka kałuż na ścieżce, a niebo
nad głową otwiera się szerzej i wypluwa z siebie coraz intensywniejsze strugi
deszczu. Patrząc na spodnie pocętkowane coraz większymi ciapkami wilgoci,
oglądam się ku schronisku - może jednak zawrócić? E tam, raz się żyje, dopiero
młoda godzina. I śmiech. Chyba mnie nieźle porąbało - iść w góry w taką pogodę,
zamiast rozciągnąć leniwie kopyta w jakimś pachnącym jedzonkiem miejscu i się
byczyć. Patrzę ku niewidocznym górom gdzieś tam nad głową, poprzez krople
spadające z daszku czapki i wstępuje we mnie życie. Wraz z chłodem
przenikającym mokre uda, wraz z wodą chlupiącą w rękawiczkach pomiędzy palcami
zaciśniętymi na kijach. Wraz z każdym metrem podejścia czuję, że to jest
właśnie ten czas i to miejsce, w którym powinnam się dzisiaj znajdować...
Wysoko ponad doliną odwracam się i patrzę w
dół, ku wijącemu się wężowi przebytej drogi - nikt nie jest na tyle nienormalny,
by pójść w moje ślady. Pogryzam czekoladę i przysięgając sobie zakup
goretexowych spodni, czuję przemakające buty. Trudno, ostatni raz w campusach
na tatrzański szlak. Niemrawo zza mgieł wyłania się sina sylweta Giewontu - jak
fotografia sprzed lat - nieostra i wyblakła, pochmurna jak niebo i jakby
zupełnie z innego świata...
Jeszcze kilka monotonnych, niekończących się
zakosów i oto jestem. Przełęcz Pod Kopą Kondracką. Pospiesznie w deszczu zerkam
na zegarek i - szłam tu zaledwie godzinę z okładem! Normalną koleją rzeczy
byłby kwadrans piknikowy, ale w tym deszczu trzeba brać nogi za pas. Niepewnie
zerkam ku Kopie. Tam człowiek? Nie, niestety to tylko drogowskaz, nieruchomy
jak niebo nad głową...
Wkraczam w nieznane. Rozdeptany Suchy Wierch
Kondracki omijam trawersem czując, jak chłód grani studzi pot zmieszany na
skórze z deszczem. A tak bardzo nie chce się przyspieszać kroku... I oto zza
wierchu wyskakują Suche Czuby - znane ze zdjęć i dalekich panoram, postrzępione
i ponure, fantastycznie skrzesane i upstrzone plamami kosówki... Widok grani
zapiera dech - głębokie wcięcie przełęczy opadającej ku północy Szerokim Żlebem
i stromo wyrastająca nad nią Sucha Czuba Goryczkowa robią piorunujące wrażenie.
Sina, skośnie ścięta ściana waląca się w dolinę, osnuta deszczową mgłą,zupełnie
nie pasuje do obrazu Zachodnich Tatr - łagodnych grani i wybujałych kop. W dole
płynie szmaragdowe morze skośnych upłazów w huczącą Tomanowym Wodospadem
dolinę.A tu -w zalewającym oczy deszczu - jak zjawy - posępne i urokliwe widma
goryczkowe toczą się ciężko skalnym murem i - zdawałoby się - mruczy nad nimi
niebo, gniewnie i powoli wlewa się między czuby. Oszałamiające wrażenie...
Sprytną ścieżką omijającą skalne czapy, wąską
i śliską, trawersuję nad głębokimi dolinami. Sine zerwy opadające ku
Kondratowej przyciągają wzrok jak magnes. Omamiona widokiem, zapominam
zupełnie, że pada jakikolwiek deszcz; trzeba patrzeć pod nogi, czasem wspiąć
się na czubku przemoczonego buciora, przez mokre skalne żeberka.
Puste, przydymione deszczem góry. Góry tylko
dla mnie. Daleki huk przetaczających się potoków i poszum rozbryzgującego się
na kamieniach deszczu. Chrzęst podeszew butów na podłożu i stukot kijków o
kamienie. I tylko mokre wierchy i rozłożyste doliny płynące dookoła... Potargany
skalny horyzont nad głową i perć wijąca się pod spiętrzeniami Goryczkowych.
Cudny szlak, piękne miejsce. Jedna z najpiękniejszych moich grani. A przecież w
butach chlupie woda...
Spotykam dwóch chłopaków. Mówią - na
Kasprowym i w Murowańcu pusto. A zdawałoby się - już sezon. I znów toczę się
jak zbłąkany duch i przez moment zdaje się, że ulewa ustępuje... Pode mną
fantastyczny wąwóz wymoszczony miękkimi trawami, zawieszony w powietrzu rogaty
występ skalny o dwu wierzchołkach - Vrata. Tuż przede mną kopa Kasprowego jak
krążownik kosmiczny, a dalej Świnica i grzebienie Tatr Wysokich aż po zadziorny
Krywań. Ulatują na moment w górę mgły i gdy patrzę za siebie z przełęczy
Zakosy, chętnie poszłabym przebytą granią jeszcze raz. Marzenie o herbacie z cytryną
gna ku restauracji na Kasprowym.
Vrata |
A tam wygląda jak po jakiejś strasznej
katastrofie. Jakby wszyscy uciekli stąd w popłochu. Hałdy ziemi zagradzają
wejście do budynku, nie działa kolejka, nie pali się światło a wokół żywej
duszy. Coś niebywałego! Pusto, zimno, mokro i nieprzyjaźnie. Nagły podmuch
chłodu z doliny i czuję doskwierające zimno, każdy przemoczony centymetr
odzieży przyklejony do skóry, nawet w majtkach mokro od deszczu. I jest mi z
tym w obecnym momencie źle. Świnicę zakrywają chmury i znów nasila się deszcz,
zatem decyzja: plan Goryczkowe wykonany, na Przełęcz Świnicką dotrę innym
razem. Idę do Murowańca na herbatę i fasolkę po bretońsku.
Świnica we mgle |
W dole połyskują granatowe oczy stawów. W
północnych kotłach i stromych, zacienionych żlebach śnieg. Z doliny zdąża kilka
osób; dziwny widok, zamiast morza ludzkich głów. Ściany Orlej Perci prawie bez
śniegu, połogie szczyty wyłaniają się na moment z mgieł. W butach chlupie
niemiłosiernie. Już przy wypłaszczeniu doliny zauważam znienacka swój cień na
ścieżce. Nie do wiary! Zza chmur prześwituje słońce! To naprawdę złośliwość
losu. Cała grań Liliowego w pełnym słońcu, w miodowej barwie upłazów...
W schronisku tumult i raban. Wycieczka.
Zgroza... Kakofonia i wrzask. To chyba kara na wyrównanie kilku godzin
bezludności. Przebieram się w ubikacji w suche ciuchy, zostawiając na podłodze
kałużę wody. Choć na moment suche skarpety i koszulka. Ciepła herbata i pyszna
fasolka. Wczesna pora... Przedziwnie dziś działał dla mnie czas. Kalatówki 8:38
- Kondratowa 9:08-9:11 - przełęcz 10:24 - Kasprowy 12:04 - Gąsienicowa 13:04...
Przeszła burza wycieczki i w opustoszałej
jadalni zbieram się niechętnie do wyjścia. Odprowadza mnie jeszcze przelotny
deszcz, lecz wkrótce zdejmuję kaptur. Z trawiastych zboczy spoglądają rozwarte
kwiaty goryczek. Mają niepowtarzalny, modry kolor, jak nic innego w przyrodzie.
Jasne zbocze Boczania nieśmiało osnute
płaszczem słoneczności. W dole otwiera się Jaworzynka. Lubię tę dolinę. Jest w
pewien sposób magiczna. Jest dla mnie tak oczywista jak droga do domu. W pewnym
sensie właśnie tak jest - tu się coś kończy i tu zaczyna...
Znów puste góry. Łzy deszczu lśnią na
kiściach świerczyn. Żlebki obsypane złotymi pierwiosnkami. Wszechobecna zieleń
tak soczysta i żywa... Przez kłęby chmur spogląda błękitne niebo. Specjalnie na
pożegnanie. I już szałasy - puste i milczące. Ostatni ludzie. Szum potoku i las
przesycony popołudniowym śpiewem ptaków, las po deszczu, gdzie przez sita
gałęzi sączy się słońce wyczekiwane od początku dnia.
Schodzę do wyludnionych Kuźnic. Na skórze
zapach deszczu. I uśmiech głęboko, od środka na wspomnienie tej mokrej, pustej
ciszy; tylko mojej, własnej, prywatnej. Do następnego...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz