niedziela, 17 czerwca 2007

Okno przez góry, czyli Zawrat samotnie
17 czerwca





 Niedzielny poranek wita ostrymi zarysami gór na końcu ulicy Jagiellońskiej w Zakopanem. Długie cienie grają wśród skał, nadają im kształt i koloryt. Szybki zrzut nadbagażu w skrytce dworcowej (brawo za pomysł!) i już kilka minut po siódmej zasuwam Jaworzynką - oczywiście... Idzie kilka osób, przeważnie samotnicy, ale to nie przeszkadza. Trzeba szybko wyjść na Halę Gąsienicową, zaoszczędzić czas, potem pomyślę, gdzie właściwie chcę dziś iść.

  Krok za krokiem, szybko, ale nie pędem, niepokoi dziwny ból w okolicach stawu skokowego, ból niewiadomego pochodzenia. Szczęściem zanika, gdy idę pod górę i tak oto na przełęczy pod Magurą jestem po godzinie od wyjścia z Kuźnic. Nad Betlejemką rozwieszona ponura płachta nieba i cudowne, na w pół uśpione jeszcze góry... Będzie deszcz, myślę, ale nic to i z rozpędu zdążam nad Czarny Staw Gąsienicowy.

Hala Gąsienicowa

Kościelec i Czarny Staw Gąsienicowy

  Skalno-zielony Kościelec przegląda się w spokojnej tafli stawu, po którym szaleje stado młodych kaczek. A tak tu było biało, szaro i złowrogo, ledwo chwilę temu, a już pół roku... Dziś dolina mieni się barwami lata, nad brzegiem złote kaczeńce i zioła, nad głową błękit tatrzańskiego poranka i każdy kamień skrzesany pionowo w górę nasycony światłocieniem. Inni tu ludzie niż zwykli przychodzić latem w Tatry. Dlatego, że tak wczesna pora. Ci ludzie są na miejscu i tak jak ja zaczynają wielki tatrzański dzień. Szkoda, że mnie tak mocno musi się dzisiaj spieszyć...
  U rygla doliny; tam, gdzie przeskakuje się potok toczący z grzmotem wodę spod Kozich do szmaragdowego stawu, bandażuję nogę i podejmuję decyzję: dziś będzie Zawrat - ten, od którego zawróciliśmy, którego wystraszyli się nieokiełznani z Tatrami, ten, który kusi już od dawna. Przez chwilę mam jeszcze obawy, czy dam radę z tą bolącą nogą, może będzie burza...? Szare niebo skłania łeb pomiędzy skały a ja wspinam się po kamieniach, wyżej i wyżej, ku rozstajowi szlaków nad Zielonym Stawem.

Ponad doliną, w dole Zielony Staw

  Ku Zawratowi idą ludzie. Mały ogonek, pod koniec którego podczepiam się niespiesznie. Przeskakując zielone rumowisko moren patrzę w głąb olbrzymiej doliny, na okolony śniegami Zielony Staw, masyw Granatów wzrastający z dna rumoszu potężnie i kusząco... Ku ciemnym zerwom Zadniego Kościelca, z którego dobiegają nawoływania taterników - widzę ich sylwety na tle skał... Uśmiech... Patrzę ku wrotom Zawratu naznaczonym plamą szarego śniegu i przez chwilę nie rozumiem, dlaczego ktoś tak zdemonizował podejście tym żlebem... dopóki nie zauważam, że droga wcale nie prowadzi żlebem! Niknące w górze kolorowe ludziki znikają w czeluściach czarnej, podciętej ścianki po lewej stronie żlebu. A więc o to w tym Zawracie chodzi!

Na Zawrat

  Czas schować kije. Po wyślizganych, jeszcze mokrych kamieniach rozpoczyna się włażenie na czworakach. Powoli docieram pod ściankę i robi się mała kolejka na łańcuchach, miejscami zdawałoby się zbytecznych. Perć wznosi się skalnymi grzędami i nie ma miejsca, by postawić tam całą stopę: są tylko krawądki, w których mieści się czubek masywnego Meindla i małe, koślawe nachwyty, których pewnie czepiają się palce. Oczy szukają kolejnych prożków wzdłuż ciągu ogniw, wznosi się perć i patrząc w dół, sponad zakosu wąskiej półki, uśmiecham się w duchu szerokim, zwycięskim uśmiechem. Bo nie ma dziś rozdygotanych kolan i trwożnych spojrzeń w dół. Nie ma lęku zaplątanego gdzieś głęboko w trzewia. Nie ma tego, co kiedyś wzbudzało drobną panikę na myśl o ekspozycji. Dziś jest pewność chwytu i mocno osadzony w skale czubek buta. Dziś jest współgranie ciała ze skałą, nawet w tej śliskiej, chrzęszczącej strukturze i na tym niedługim odcinku... Nie ma strachu w postawieniu stopy na krawędzi urwiska, gdy jej większość wystaje poza skałę i opieram na niej cały ciężar ciała. Jest świadomość synchronizacji ruchów, koncentracja i opanowanie - wręcz automatycznym czynią każdy krok wzwyż, w skałę pachnącą wilgocią. Nie ma lęku wysokości, jest świadomość własnej dobrej kondycji. W pewnym momencie, wczepiona w płytę, nie mam pomysłu dokąd iść, zbaczam na oberwane usypisko i wspinam się śmiało zupełnie poza szlakiem, jakimś skalnym żebrem. Jeszcze tylko krótka grzęda i długa wspinaczka pięknym terenem dobiega końca. Pod Zawratem wita ukryta w rumoszu figura Matki Boskiej...

Zawrat zdobyty

  Odwracam się ku przepaści. Trójkątne okno dzielące skalny świat na góry przed i góry za mną... 120 lat temu siedział tu Witkiewicz w swojej drodze na Przełęcz Pod Chłopkiem, wśród czarnych ścian zachodzących na niebo - tak jak dziś... Te pociemniałe zerwy mają w sobie urok nierówny niczemu innemu na świecie. Oberwane strzępy skał z obu stron przedziwnego, trójkątnego wcięcia przełęczy sprawiają wrażenie, że to miejsce zupełnie jest oderwane od całej reszty wszechświata, że dostać się tu można jedynie jakimś tajemnym sposobem, zupełnie nie mającym związku ze wspinaczką o własnych siłach, z błotem za paznokciami i siniakiem na kolanie. Przepływa nad nim szarobure, posępne niebo, owiewa poszarpane turnie dziwnym tchnieniem, biegnie po grani, przenika opuszki palców. A z drugiej strony przełęczy toczy się górami świat; przez Walentkowe i czub Krywania schowany w odmętach chmur, przez wał Miedzianego i Wysokie Tatry błękitniejące tuż za nim. W dole połyskują stawy, odbija się w nich skalny świat zawieszony w powietrzu - czarno... błękitnie... szaro... Usypują się w nie blade żleby, przemykają ścieżki przez zieloną misę doliny i sterczą nad głową grzebienie Kozich Wierchów...

Zadni Staw i Wole Oko

Zejście z Zawratu do Doliny Pięciu Stawów Polskich

Zadni Staw i Walentkowy Wierch

Czarny Staw w Dolinie Pięciu Stawów Polskich

Dolina Pięciu Stawów Polskich

  Schodzę do Doliny Pięciu Stawów Polskich wygodną ścieżką, tak inną od zawratowej perci i myślę tylko o jednym - dziś dokonał się przełom; przekonałam samą siebie, że Tatry mi nie straszne, że teraz już będzie tylko do góry, że kocham mój pionowy, kamienny świat... Szkoda, że czas wracać. Albo raczej zbiegać. Z zegarkiem w ręku dopijam kawę w schronisku, słuchając bzdurnych dialogów, jak to ludzie żyją tu odcięci od świata. Majestatyczny wał Buczynowych z nitką drogi na Krzyżne przykuwa spojrzenie. Następnym razem...
  To był ważny dzień. Uświadomił, że trzeba przekraczać własne granice, własne zwątpienie, nawet, jeśli sprowadzają się do jednego kamienia wyżej nad głową. I warto czerpać siłę z pokonywania tych granic, iść wyżej i ustalać kolejne. Wymagać więcej od siebie. Wtedy czuje się życie nawet w najgłębszych zakamarkach siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz