niedziela, 13 września 2009

Lis babiogórski, czyli babie lato na Diablaku
13 września

Przeminęło lato - bez zbytnich ekscytacji i także bez wielkich podróży… Przeminęło lato bez gór… Nie było do tego głowy… Pomału budzi się Wołanie… Serce ucieka do wysokiego świata, wyobraźnia w obrazy… ciało słabe, portfel pusty… Nic to, trzeba ruszyć na szlak! Przypomnieć sobie, gdzie naprawdę i rzeczywiście mój świat…




Babia Góra ze słowackiej strony stanowiła już plan w czasie wiosny; trochę trudny do zrealizowania ze względu na brak dobrej komunikacji i środka transportu. Z odsieczą przybywają Halina i Hefajstos. Realizację pomysłu podejścia ze Slanej Vody rozpoczynamy w zamglony niedzielny poranek z parkingu przy schronisku o tej samej nazwie. Grzybiarzy tu na pęczki, leniwy krajobraz niemal bezludnych łąk i pól słowackiej Orawy jakby wyprany z kolorów… Podchodzimy łagodnie kamienistą drogą. Słońce wygląda zza chmur i zdejmujemy wierzchnie okrycia. Powietrze nasycone jest rześkością, znać że lato przeminęło i za sobą mamy już niemiłosierne upały. I dzięki Bogu…Hviezdoslavovą Aleją docieramy w urocze miejsce… Po obu stronach drogi rozpościera się rozległa, zarastająca Rabczycka Hala szumiąca połaciami traw… Pojedyncze kępy drzew wyglądają jakby uciekły z lasu okalającego polanę od północy i południa. Panuje tu tak zniewalający spokój i króluje niebywała cisza, że chciałoby się złożyć głowę w kobiercach spłowiałych traw i wynurzać spojrzenie jak krowa znudzona niedzielnym ospałym porankiem… Przekraczamy skrawek asfaltu prowadzący do leśniczówki i Izby Pamięci Milo Urbana. Zakątek niemal zapomniany, w przydymionym świetle pochmurnego poranka tracimy nadzieję na panoramę Tatr ponad lasem. W powietrzu swojski zapach krowiego łajna. Ścieżka skręca w lewo w las i wspinamy się dawnym wiatrołomem porosłym malowniczym, wyblakłym trawskiem. Maliny i ostrężnice słodkie jak słońce babiego lata… Las kojący chłodem i szum potoku Bystra spadającego kaskadami pod baldachimami nasyconych blaskiem kiści jarzębin. 
Rozpoczynamy podejście południowo-zachodnim ramieniem Babiej. Zostaję z tyłu – to było do przewidzenia, forma została daleko w lesie. Mijamy Huściańską Polanę z najniższym schronem. Po obu skrajach drogi borowiny nabierające czerwonawych barw jesieni, zetlałe paprocie i fiołkowo-błękitne kielichy goryczek. Ludzie w borówkach… Jasna droga i blady krajobraz… Kończy się lato na łąkach beskidzkich… Przekwitają kwiaty, trawy tracą barwę… Ściółka pachnie grzybami… Parne i duszne lato ustępuje z wolna miejsce majestatowi i szalonej nostalgii jesieni… Za Półgórskimi Rozstajami, przy pośrednim schronie łyk wody i moment na złapanie oddechu. Wkraczamy w granicę kosówki i ostatnich wysokich kwiatów. Stąd już chwilka spaceru prawie płaską ścieżką do wyżnego schronu, gdzie zaplanowaliśmy popas obiadowy.        
Wokół schronu wystawa śmieci. Głównie polskich. Smutne. Małe sprzątanie i przystępujemy do gotowania oraz spożywania zapasów. Żurek z kiełbaską, wczorajsza pizza i czekolada. Od doliny w górę idzie mgła. No cóż, można się było tego spodziewać… W końcu na Babią nie wchodzi się dla widoków, tylko dla przyjemności ;) Na szczyt wspinamy się z opiłkami zmarzłego deszczu na włosach i całkowicie zakryci szarą czapą chmur. Kilkanaście osób kuli się przed zimnem za murkiem z kamieni; my mamy na rozgrzanie leżakującą od Sylwestra nalewkę bylinkową. Główną atrakcją wierzchołka zatopionego w kosmicznych odmętach jest niewątpliwie przeuroczy i całkowicie oswojony lis warujący jak pies przed każdą przybywającą ekipą w oczekiwaniu na kąsek z zasobów prowiantowych. Lis bierze jedzenie z ręki, wdzięcznie pozuje do sesji fotograficznych i wyraźnie jest tu zadomowiony. Atrakcyjnością odbiega chyba tylko od laski w lakierkach i z torebką.







Na szczycie Babiej Góry - bez widoków

Schodzimy na Bronę po śliskich kamieniach. Podlewa nas nieśmiało deszczyk. Tak dawno tu nie byłam i w dodatku ostatni raz zimą, że zupełnie nie poznaję krajobrazu. Dwa kroki na Cyl… a tak się kiedyś wydawało daleko, kiedy człowiek szedł zmęczony i głodny w rozmiękłym śniegu… Nie zatrzymujemy się na dłuższy postój, bo godzina zrobiła się popołudniowa i trzeba dotrzeć do samochodu. Ścieżka sprowadza z Małej Babiej na cudną, niemal gorczańską łąkę, a dalej wśród wysokich paproci, przez wykroty i piękny górnoreglowy las spowity mgłami.





Stromo w dół, czuję kolana, które odzwyczaiły się od chodzenia. Nie ma czasu na narzekanie, trzeba popylać w dół. Przypominają się dawne czasy, kiedy po wycieczkach na beskidzkie szlaki wracałam do Kęt, zaszywałam się w pielesze fotela z muzyką na uszach i cappuccino w kubku...
Doliną Vonzovca schodzimy w zawrotnym dość tempie z małym postojem na degustację zapasu czekolad przy zaniedbanym szałasie, z powrotem do Slanej Vody, podziwiając po drodze zagrodę z dzikami ciamkającymi nadgniłe jabłka. Halinka znajduje nad rzeką prawdziwego rydza. Spod schroniska widoków jak nie było, tak nie ma, jedynie fragment Cyla wyłania się na chwilę zza chmur. Dzień uznany za dopełniony. Pierwszy górski dzień tej jesieni i solidna trasa w obolałych nogach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz