piątek, 20 września 2013

Dwóch nieprzystojnych na sądecko-pienińskich błotach
16 - 20 września



Jak się wybieram z Kaprem to nie może być normalnie. I tak też było tym razem. Temat był zadany już wiosną, więc co było począć.

16 września 2013 - Kierunek (Z)Bereśnik

Urlop, urlop, urlop... 

Zrywam się srana i pędzę na busa do Grodu Kraka. Tam oczekuje na mnie Kaperek. Walimy na Krościenko. Walenia jest 2 godziny, a że poranny browarek na Topolowej w Krakowie daje znać o sobie, więc trza uderzyć do kierowcy busa w Mszanie z prośbą o chwilę nieuwagi związaną z naszym szybkim wyjściem na siku.

Krościenko nad Dunajcem - szybkie zakupy, browiec, wczesny obiadek (lub późne śniadanko jak kto woli) i lecim - na Szczecin, znaczy na Dzwonkówkę. Pierwsze przekroczenie Dunajca. 
 
 
 
 
I pierwsze na tym wypadzie wypruwanie flaków. Podejście na Dzwonkówkę to dla mnie wylanie wiadra potu. Miejski tryb życia wyłazi każdym porem skóry. Kropi. Choooy!!! Leje!!! Nie, choooj!!! Właściwie to nie może się zdecydować. Lunąć, czy nie lunąć.
 
 

 

I tak do Dzwonkówki.

Na Dzwonkówce się zdecydowało. Lunęło. Ale na chwilę.

I tu następuje pierwsza, ostra polemika z Kaprem. Iść na Prehybę czy schodzić na Bereśnik...

Uparłem się - Bereśnik. Przestaje lać. Dobijamy do bacówki.

Szybka instalacja w pokoiku, późny obiadek, halba, piwko i nynu. Aha, wcześniej widoczki...



17 września 2013 - Pogodowa choooynia z grzybnią 

  W nocy lało na ciule jasne. Nikomu się nie chce. Ale ruszamy...


 
 
Schodzimy niby do Szczawnicy i potem na Prehybę, więc mamy do urobienia niewiele. Nawet jakby miało zacząć siurać, to pikuś. Yhy, pikuś cooorva!!!

Zaczyna siępić na Placu Dietla.
 
 
 
 
Sklepik, knajpa i zaczyna się walenie niebieskiego na Prehybę. Ktoś mi go przed wyjazdem polecał. Cytując - "Nawet jakby padało to nie będzie tam błota". Noż kurwa!!! Błota nie ma, ale znów jest wypruwanie flaków, dwa wiadra potu i tego typu przyjemności. Aha, błoto nie nadąża się zbierać - ścieżką płynie regularny potok...

Zimno mi. Mokry jestem. W doopie mam całe góry i łazikowanie.

Nagle coś widzę... 
 
 
 
 
Nie mogę się mylić. Prehyba!!! Jesteśmy sami. Na noc anektujemy wszystkie ciepłe kaloryfery, obwieszając je naszymi parującymi trupem szmatami. Gospodarz pali w piecu tylko dla nas, abyśmy przeschli. Godna podziwu postawa.

Wieczorem wychodzę na cika. Coś mi tu nie gra. To już nie deszcz. To się roztapia na dłoni. 


18 września 2013 - Dla takich dni warto żyć 


Pobudka idzie niemrawo, ale jak wychodzę na cika to mnie się morda rozwesela.


 

Jest kurewnie zimno, w nocy posypało... 

 

 
 
... nic to. Śniadanko i ruszać dupska. Schodzimy do Rytra z ambitnym planem noclegu na Łabowskiej. Las prezentuje się cudnie. 
 
 
 
 
Tradycyjne rżnięcie czasów mapowo-szlakowskazowych. W Rytrze przy PTTK-u stoi jak byk - "Łabowska - 4:30 h". Hehe, nie dla nas. Jestem już rozchodzony. Jedyny mankament to to, że buty mi nie doschły. Coś zaczynam czuć.

Przekraczamy Poprad. 
 
 
 
 
I jak tu nie wstąpić na ryterski zamek, skoro człowiek już tu jest... 
 
 
 
 
Chwila powrotu do szlaku i zaczyna się znowu wypruwanie flaków. Idę, a raczej pełzam, nos przy ziemi, szafa na plecach daje w dupę niemiłosiernie. Tup, tup, tup. Wiadro potu. Potem kolejne. I kolejne...

W końcu jeb... Siedząc leżę, leżąc siedzę. Na zielonej trawce. Oko podziwia widok.

Dalej już było łatwo.

 

 

I nawet dostąpiliśmy zaszczytu podziwiania Karpackiej Elity. 

 

 

Końcówka drogi ciągnie się niemiłosiernie. I te znaczki na narciarskich szlakowskazach ustawione co 500 metrów. No cooorva!!! Końca nie widać.

Nareszcie... 

 

 

Instalacja, piwo i czas na obiadek, z którego obsępiają nas te osobniki... 

 

 
 
Potem nocne Polaków rozmowy z Kaperkiem w całkowicie pustym schronisku i nynu, bo każdego zmoży...
 
 

19 września 2013 - Droga przez mękę 

Budzik jest nieubłagany. Szósta rano. Pakujemy graty i wychodzimy na głodno. Kawy!!! Kawury mnie się chce!!! 

Nie i choooy!!! Dopiero w Piwnicznej. Mam nadzieję... Pogoda??? Tradycyjna na tym tripie - szaro, buro i ponuro...
 
 
 
 
Bąbel na stopie daje po garach, że ja cię pierdziu!!! Do tego to zejście do Łomnicy!!! Masakra!!! Dobrze, że choć się salamandrom chce... 
 
 
 
 
Piwniczna!!! O jak fajnie!!! Chociaż ciul go tam wie czy fajnie. Sklep i śniadanie królów na dworcu PKP. Kawura!!! Jes, jes, jes!!! 
 
 
 
 
Trochę się rozbudzam, na tyle żeby martwić się o moją nogę. Że ja tego nie przebiłem wieczorem na Łabowskiej. Zaczynają się kłębić po mojej łepetynie niezdrowe myśli o wycofie, jednak Kaper namawia - "Dareczek, powolutku, a damy radę".

No OK. Powolutku. Podejście pod Niemcową to kolejne wypruwanie flaków. Na dodatek brak wody. Ciulate zakupy zrobiliśmy w Piwnicznej. Mówi się trudno. Pogoda tradycyjnie - taka sobie. 
 
 
 

 

Niemcowa!!! Uzupełniamy wodę!!! Nadzieja wraca. Teraz na Wielki Rogacz...

 

 
 
Bąbel na racicy jak był malutki, to zrobił się na pół stopy. Boli jak skurwisyn przy każdym kroku.

Rogacz. Kaper namawia na Radziejową - wszak to najwyższy w Sądeckim - a mnie napierdziela nóżka. Nie, odpuszczam, poczekam tu na niego. No i wariat rusza. Ze szlakowskazu wynika, że najwcześniej będzie z powrotem za około 1:30 h. Spicnieję tu do tego czasu z zimna. Po niecałych 40 minutach z lasu wyłania się jakaś spocona postać i pyta - "To co Dareczku??? Napieramy dalej???".

Napieramy Kaperku!!! Ja pierdzielę jak boli ten bąbel!!! Kaper daj coś przeciwbólowego!!!

Idę na chama. Byle do Jaworek.
 
 
 
 
Zawijamy do sklepu. Kaper stwierdza, że idę jak ostatni paralityk. Kwatera. Łóżko z pościelą!!! Prysznic!!! Dzięki Ci Panie!!!

Nadchodzi pora na rozprawienie się z bąblem. Nóż, zaciskanie zębów, trochę krwi, utleniona i bandażowy zawijas. Do rana będzie lepiej.

20 września 2013 - Kończ waść... 

Budzik, coorva!!! Jak ja go nie lubię. No ale nic, słowo się rzekło. Śniadanko, kawusia i wychodzę na cika. Nie wygląda to zbyt dobrze. W nocy tradycyjnie waliło deszczem. Jedyny jasny punkt to to, że noga nie boli, bąbel się zasklepił. Szybki wypad do sklepu, bo z żarciem krucho i walim na Homole.
 
 
 
 
Znów się zaczyna wypruwanie flaków, czyli podejście pod Wysoką. Miejscami zaczyna przebijać się słonko. Jest coraz lepiej.
 
 
 
 
Jakieś 10 minut od szczytu zostawiamy w lesie plecaki. Najwyżej wilki porwą. Szczytujemy. Dwóch niepięknych, niemłodych i nieprzystojnych na Wysokiej. Z zerowym widokiem.
 
 
 
 
Pizga jak przed wojną, więc trzeba się ewakuować. Plecaki jak leżały, tak leżą. A pogoda robi się z każdą chwilą lepsza. Na Durbaszce dostajemy po ślipiach. Na maksa!!! 
 
 
 
 
Schodzimy do Orlicy gubiąc szlak. Czyli chaszczing i zejście na czuja. Chwila restu i... łomatko jak mi się nie chce na tą Sokolicę. Ale to już jest za blisko, aby odpuścić. Przeprawiamy się przez Dunajec.
 
 
 
 
I zaczyna się ostatnie na tym wypadzie wypruwanie flaków. Niby tylko 220 metrów różnicy poziomów, ale daje po doopie cudnie. Jeszcze ta szafa na plecach. W końcu jest. 
 
 
 
 
Pozostaje godzina do zamknięcia pętli w Krościenku. W knajpce, w której zaczynaliśmy wypad 5 dni wcześniej fundujemy sobie piwo zwycięzców.

A jednak to przeszliśmy, pomimo ciulatej pogody, pomimo bąbla na racicy, pomimo wszystko!!!

Warto było. Dzięki Kaperku za te 5 dni tripu i jak kiedyś znów wymyślę jakieś góry to kopnij mnie soczyście w dupę ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz