sobota, 20 października 2018

Mglista Girova
20 października

Niezbyt przychylny dzień na jakąkolwiek górską wycieczkę, ale skoro już się umówiliśmy z Mirkiem, nie odkładamy. Po cichu liczymy na jakieś przejaśnienie. Cóż, jesień w końcu, więc może być różnie…



Samochód zostawiamy w Jaworzynce Trzycatku na parkingu i zmierzamy ku trójstykowi granic – polskiej, czeskiej i słowackiej. Stoi tam wiatka, pod którą już kiedyś się stołowaliśmy. Jest i spora grupa Czechów w średnim wieku zachowująca się jak japońska wycieczka do Luwru. No i mamy zajęcie na dobre 10 minut. Pińcet aparatów i dziewińcet smartfonów a każdym trzeba im zrobić "fotku".


Kaplica polowa na Trzycatku


Zrujnowany mostek na słowacką stronę



Szybkie piwko i ruszamy w stronę Hrčavy. Im wyżej wychodzimy wąską asfaltówką przez las tym większe nadzieje na jakiekolwiek widoki. Niestety przez mgłę podziwiamy tylko Most Valy po słowackiej stronie. Na zboczach łąk wylegują się leniwe owce. Tak jakby kawałek słońca wyjrzał nagle spomiędzy chmur. Ale to tylko złudna nadzieja…







Sama Hrčava to taka senna wioseczka z ładną drewnianą zabudową. Chcieliśmy podejść pod kościółek pw. św Cyryla i Metodego, ale akurat pepiki ustawiły sobie tam jakiś tajemniczy, pomarańczowy namiot zasłaniający pół kościoła. Jak pech to pech.
Teraz 4 km asfaltingu do Bukovca na początek zielonego szlaku na Girovą. Jest mgliście i bez widoków. 






W górę ku przysiółkowi Bařiny, który składa się dosłownie z kilku chałup malowniczo przycupniętych w zaciszu polany i lasów beskidzkich. Pogoda się ustabilizowała można by rzec. G...o widać.








Stąd do Girovej już niedaleko, jednak końcówka podejścia jest nieco wymagająca. Ładny las, okruch słońca i nawet przyjazna temperatura. Przy Chacie siedzi jakaś rozwrzeszczana banda Czechów. Dobrze, że nie chcą, aby im robić zdjęcia. A my sobie wcinamy racuchy ze śliwkami (polskie, domowe) i popijamy tmavym Kozelem. Poznajemy się też z gąskami schroniskowymi, które robią taki raban, jakby wojna nadchodziła. I tak mija leniwa godzinka.








No, ale czas wracać do jakiegoś "normalnego" kraju. Zejście przez Komorovsky Gruń jest mega przyjemne. Pomijając aspekt pogody, której przestało się chcieć być stabilną. Zaczyna siąpić. Wygodna droga z widokiem na otchłań nicości, więc panoramy oszałamiają. Cóż, trzeba zatem wrócić tu w bardziej sprzyjających okolicznościach przyrody…









Na gałęzi straszy Punisher...





Dalej to już jakieś rowerówki i dobijamy do upragnionego biało-czerwonego słupka. Ostatecznie – rozlało się na dobre.
No i tyle. Auto i powrót do BB. A pogoda zrobiła się już wyjątkowo stabilna. Lało całą drogę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz