niedziela, 20 września 2009

Jelenie na rykowisku czyli pierwsze Biesy Darka
17 - 20 września


 
Te Bieszczady chodziły za mną chyba od czerwca. Nigdy tam nie byłem, więc ten pierwszy raz musiał w końcu nadejść. W końcu zapada decyzja - jakiś miesiąc temu. Plan jest prosty. Cztery dni. Dojazd i dzień relaksu, dwa dni "wyczynowe", a ostatni to sieknięcie czegoś na deser i powrót do domu. Plan napięty do granic możliwości, ale jak się później okaże, wszystko jest możliwe. Kombinujemy z Krisem gdzie spać, ale od czego są relacje innych forumowiczów. W środę wieczorem wypytuję jeszcze telefonicznie i na gadu Xagę o tą słynną już stodołę i dostaję szczegółowe info, jak tam trafić. Jeden problem rozwiązany. W poczuciu dobrze wypełnionej misji idę spać.

Dzień pierwszy (mało-górski)

Pobudka o 2:30. Abstrakcja??? Nie, można wstać o tej porze. Szybka kawusia i ruszamy z Renią i tobołkami do Krisa. Ten już na nas czeka wraz z Jolą. Upychanie bagaży do auta i zaczynamy przygodę. Siadam za kółko. Początkowo nie mogę się przyzwyczaić do auta, tak to jest jak się całe życie jeździ poldkiem. Pierwszy postój wypada w Rabce Zarytem. Jedzie się dobrze, drogi puste, większy ruch zaczyna się tak mniej więcej za Nowym Sączem. Kris mnie pilotuje, a dziewczyny odsypiają zarwaną noc. W połowie drogi przesiadka. Kris siada za kierownicą, a ja ląduję na miejscu pasażera. Kilometry lecą. W końcu jest. Pierwszy widok na połoniny.




Dobijamy do Ustrzyk Górnych. Teraz trzeba tylko znaleźć nocleg i jesteśmy "w domu". Chwila poszukiwań, tak jak mi mówiła Xaga - szlakiem na Tarnicę, potem w prawo do kościoła i żółty dom przy starym aucie ciężarowym pod wiatą. Wszystko pasuje.




Meldujemy się u naszych gospodarzy, zwiedzamy apartamenta.



 
Normalnie "Sheraton". W dodatku ***** Jest łazienka, bieżąca woda, brakuje tylko SPA.
Na obiad za wcześnie, więc tylko jakaś kanapka, kawusia i jedziemy zwiedzać. Przez Bereżki i Prosiczne uderzamy na Dwernik i Chmiel. Tam Kris (jako, że już tu był) poleca wiszący most na Sanie.




Teraz szukamy wodospadu na Potoku Hylatym. Mijamy Chmiel i dojeżdżamy do Zatwarnicy. Stąd 20 minut spaceru i jesteśmy na miejscu.




Krótki popas i wracamy do auta. Kolejny cel - Wodospady na Potoku Hulskim. Tu już nie tak łatwo trafić. Ale co to dla nas. Po drodze wypatrujemy jeszcze ruin cerkwi i starego cmentarza ale niestety. Wodospad na Hulskim okazuje się być po prostu małym progiem skalnym na niewielkim potoku.



Może przy większym stanie wody... Ale cóż, wracamy. Jeszcze krótki postój przy dawnej cerkwi św. Mikołaja z Chmielu...



... tu naprawdę czuć powiew historii.




I zmykamy na spóźniony obiad do naszego Sheratona. Po obiadku "beer-time", w czeluściach bagażnika znajduje się również coś "mocniejszego". Z gospodarzem siedzimy do późnego wieczora, gawędzimy, gospodarz opowiada kilka ciekawych historii. Czas na sen, wszak jutro w planie Halicz i Tarnica, choć ten zachód słońca nie wrózy nic dobrego, a na dodatek jest ciepło...



W nocy, w oddali słychać porykiwania jeleni...

Komplet fotek z dnia pierwszego na Picasie

Dzień drugi - 1333 metry wiatru i mgły

Szósta rano - pobudka. Jak ciężko się wyczołgać ze śpiwora. Ale słowo się rzekło. Kris z Jolą ruszają odrobinę wcześniej na Bukowe Berdo, a my z Renią jedziemy busem do Wołosatego. Punktualnie o 7:00 ruszamy na czerwony szlak w stronę Bukowskiej Przełęczy. Tylko ten jeden raz w ciągu całego wypadu nie idziemy razem. Przed wyjściem umawiamy się jeszcze na spotkanie na przełęczy pod Tarnicą. Pogoda się nie zanosi... a właściwie to się zanosi, ale na deszcz.



No nic. Dreptamy, dreptamy, dreptamy. Jasna cholera, Kris, gdybym Cię nie znał, to pomyślałbym, że mnie złośliwie wypuściłeś na ten szlak. Dwie godziny afaltem, mniej lub bardziej zniszczonym, ale asfaltem. Jak dla mnie "sama radość". Tak mniej więcej od wysokości 1000 m zaczyna nas otaczać mgła.



Wreszcie docieramy na Bukowską. Zaczyna wiać. Robi się nieciekawie.



Renia pomimo przenikliwego zimna i niesionej wiatrem mżawki, dzielnie podąża za mną.



Jak tutaj musi być pięknie w słoneczną pogodę...



Nie tym razem. Na Rozsypańcu robimy mały rest. Kanapki, herbata z termosu (to był jednak dobry pomysł, aby go zabrać z domu).



I dalej pod górę. Po równej godzinie docieramy na Halicz. Szybka sesja fotograficzna...




...krótki filmik...




...i zmykamy na dół w stronę Przełęczy Goprowskiej. Na zawietrznej troszkę lepiej, o tyle, że można ściągnąć kaptur ze łba. Po dotarciu na Przełęcz Goprowską szybki telefon do Krisa.
- Gdzie jesteście?
- Cholera wie, nic nie widać w tej mgle, ale zaraz powinniśmy dojść do was.

Za chwilę kolejny, tym razem od Krisa
- Dario, idźcie na tą górną przełęcz i tam czekajcie, bo ja mam na drogowskazie jeszcze 15 minut.
- OK. Nara.

Gdy dochodzimy na przeł. pod Tarnicą robi się znów nieciekawie. Miałem w planie szczyt Tarnicy, ale jakbym tu zostawił Renię i poszedł, to po powrocie mógłbym zastać kostkę lodu, a nie żonę. Cóż - kolejna perełka w Koronie Gór Polski nie tym razem. Przynajmniej mam powód, aby wrócić w Biesy.
Kilka chwil oczekiwania i z mgieł wyłaniają się wpierw Kris, a chwilę potem Jola. Krótka pogawędka, wymiana wrażeń i zaczynamy zejście do Ustrzyk przez Szeroki Wierch. Wiatr, wiatr i jeszcze raz wiatr. Czuję się z lekka wydymany. Na zejściu spotykamy pierwsze "stonki" wędrujące na Tarnicę. Są i sandałki na bose stopy, krótkie porcięta, trafia się też parasol.




Widać w tych warunkach niezastąpiony. Zejście bez historii. Im niżej tym lepiej. W lesie zaczyna nieśmiało przeświecać słońce. Tym razem to "stonka" miała szczęście wybierając się tak późno w góry. Jednak wiatr w końcu rozerwał te chmury. Gdy wychodzimy na drogę do Ustrzyk robi się piękna pogoda.



W Sheratonie gotujemy obiadek (spóźniony jak zwykle), przychodzi czas na "beer-time" i o 21 wszyscy śpią.
W nocy znów słychać jelenie...

Dzień trzeci - Dmuchanko w promieniach słońca

5:30. Piii pip, pii pip. Aaaa, to budzik w telefonie Krisa. Wystawiam nos ze śpiwora i.... ło Jezusicku, jak zimno. Kris odpala kuchnię. Ciepła kawusia, śniadanko i możemy ruszać. Temperatura na zewnątrz Sheratona zmusza do ruchu. Jakieś +2 °C. Po dolinach pałętają się mgły.



Ruszamy trójką w składzie: Kris, Jola i mła na czerwony szlak wiodący na Połoninę Caryńską. Na razie nie wieje, a góry budzą się do życia.



Podejście dość mozolne ale rozgrzewa mocno. Wreszcie wychodzimy ponad granicę lasu. Jak tu piknie, ale zaczyna wiać.




Dreptamy połoniną, widok co raz szerszy. Przed nami...




...za nami...



...i rzut oka na nasz drugi dziś cel - Wielką Rawkę.



Gdyby nie ten cholerny wiatr, byłoby bajkowo. Na szczycie Caryńskiej krótki popas. Czas na sesję foto. Nie daruję sobie panoramki.






Spotykamy tu również gościa, który stwierdza, że góry sobie z niego zakpiły wczoraj. Cytuję: "Opatulone mgłą były jak cycki w staniku. Dziś stanik ściągnięty, więc jest na co popatrzeć". No tak. Porównanie wydaje się wyjątkowo trafne z męskiego punktu widzenia. Teraz zejście na Wyżniańską Przełęcz. Krótkie, ale intensywne. Po drodze spotykamy jakiś baców, którzy dziwią się, że my już schodzimy z gór. Tak to bywa, jak ktoś ruszył w góry o 6:30. Krótka rozmowa wyjaśnia nieporozumienie. Panie, my chcemy dziś jeszcze na Rawkę.
Na Wyżniańskiej dzikie tłumy. Szybkie jedzonko i ruszamy dalej. Nie powiem, śpieszymy się, aby iść sobie na luzie. Tłum rusza za nami. Podejście daje w kość. Przypomina się Luboń od Glisnego. Znów obiecuję sobie, że rzucę fajki. Nagle ni stąd ni z owąd wychodzimy z bukowego lasu w jarzębiny. Kolory, kolory, kolory...



Widok z Małej Rawki powala. Na szczycie kilka osób. Główne uderzenie podąża za nami.



Na Wielkiej Rawce podobnie. Nic tylko siąść i tu zostać.



Podziwiam moją wczorajszą zdobycz czyli Rozsypaniec. Przynajmniej będę wiedział jak wygląda.



Po krótkiej chwili restu zaczynamy schodzić do Ustrzyk. Wieje niezmiennie, z tym że teraz jest w miarę ciepło. Znów wchodzimy w jarzębiny. No zwariować idzie przez te kolory.






Do Sheratona wracamy zmęczeni ale mocno opaleni. W końcu to blisko 10 godzin wędrówki w słoneczku i wietrze. Warto było, bo góry wynagrodziły nam dziś wczorajszego focha. Obiado-kolacja i znów o 21 wszyscy smacznie śpią.
Zachód słońca jest obiecujący...



Jelenie - bez zmian - ciągle ryczą.
 
Dzień czwarty - bajecznie-powrotowo

4:40 (na początku nie wierzyłem w to, co teraz napisałem, ale to prawda - w końcu "wypoczywam" na urlopie). Znów ten cholerny budzik. Jak mi się nie chce wstawać, ale mamy przecież sieknąć Wetlińską i wracać do Andrychowa. Jest chyba jeszcze zimniej niż wczoraj. Chyba??? Na pewno. Schodzę na dół. Kris odpala kuchnię. Auto skute lodem. Jak to wszystko dziś wolno idzie. Tradycyjnie - kawusia, śniadanko (paprykarz szczeciński - pewien forumowicz byłby "zachwycony") i jedziemy do Berehów. Autko zostaje na parkingu, a my punktualnie o 6:00 ruszamy na szlak. Drugi dzień z rzędu wschód słońca podziwiamy już ze sporej wysokości. Jest pięknie.





Schody, schody, schody... Kto wybudował to ustrojstwo??? Po równej godzinie wychodzimy ponad granicę lasu. Rest. Kris pyta:
- "Masz otwieracz?"
- "A po kiego Ci?"

Po chwili już wiem po kiego. Metodą surviwalowo-menelską kapsel z piwa żegna się z butelką pod naporem mojego kijka. A więc z "dziadkami" nie jest jeszcze tak źle, skoro mogą wyżłopać browara o 7 rano niedaleko Chatki Puchatka.




Powyższe dwie fotki dedykujemy naszej kochanej wnuczce - Janiołkowi. Ale wracajmy do tematu. Czas ruszać dalej. Po kilku minutach dochodzimy do uśpionej jeszcze Chatki Puchatka.



W przeciwieństwie do poprzednich dwóch dni, dziś po wietrze nie ma ani śladu. Jest wręcz bardzo ciepło, a i widoki mamy przednie. Przy Chatce nie zapominam zrobić panoramki.







Kris fotografuje schroniskowego akrobatę.




foto by Kris

Ruszamy dalej. Przed nami Roh. W zasadzie spacerek, tylko pod koniec troszkę rypania w górę.



Zdobywamy szczyt i... Jezusicku - widoki tak dają, że ścina się białko w oczach.




Schodzimy powolutku na Przeł. Orłowicza. W jarzębinach robi się na tyle ciepło, że zastanawiam się nad ściągnięciem polara. Ale nie, jeszcze nie. Na przełęczy jednak troszkę wieje. Krótki rest i sesja foto. Góry puste. Jak się okaże później, "stonka" zacznie podchodzić, gdy my będziemy już niemal w Wetlinie.




Na drogowskazie stoi jak byk - Wetlina 2 h. My jesteśmy na dole po godzinie. Tu łapiemy stopa do Berehów. Nie wiem, może przynosimy pecha albo cuś, dość powiedzieć, że przy kampingu w Górnej Wetlince kierowca zagaduje się z nami. Nagle słyszę tylko Krisowe - "Hamuj!!!" i siłą bezwładności walę w przednie siedzenie. Na szczęście prędkość nie była jakaś przesadna i bus, którym jedziemy wychodzi bez szwanku, a auto przed nami ma tylko lekko zadrapany lakier nad tylnym zderzakiem. Zaczyna się spisywanie protokołu. No nic. Dziękujemy za podwiezienie i ruszamy "z buta". Po kilkuset metrach łapiemy busa, który podwozi nas na Berehy. Krótka walka z polarem Krisa. Zapiął w wewnętrznej kieszonce kluczyki od auta, i jak to czasem bywa, rzeczy martwe lubią być złośliwe. Zamek nijak nie chce się odpiąć. W końcu się udaje. Odpalamy auto i jedziemy do Ustrzyk. Jest godzina 12:00. Po drodze jeszcze odrobina miejscowego folkloru.




Dobijamy do naszego Sheratona. Dziewczyny miały za zadanie wszystko popakować, więc wrzucamy przygotowane tobołki do samochodu, obiad, pożegnanie z naszymi gospodarzami, i jedziemy do domu. 6 godzin jazdy. Ale za to jakiej. Na początek Biesy. Potem Niski, Sądecki, Gorce, Wyspowy, Żywiecki, Makowski i wreszcie ten nasz - Mały. Mówią, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Czy ja wiem.

Gdy kładę się spać, po raz pierwszy od kilku dni nie słyszę ryczących jeleni. A szkoda.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz